20 grudnia – etiuda wigilijna „Puer natus est”

            Tym razem nasza coroczna etiuda podczas kulowskiego opłatka trwała ok. 13 minut i składała się z czterech utworów. Były to bardzo ciekawe kawałki będące połączeniem chorału gregoriańskiego z ludowymi śpiewami, a to wszystko na tle dopisanej specjalnie w tym celu współczesnej muzyki. Fragmentów chorałowych musieli się nauczyć nasi panowie, i to po łacinie. Jednak ponieważ są zdolni i z pomocą Uli nauczyli się bardzo ładnie tych niełatwych melodii. Solowy fragment w pierwszym utworze zaśpiewał Filip, z drobnym tylko wsparciem tekstowym. My, czyli dziewczyny, miałyśmy łatwiejsze zadanie, bo nam trafiły się fragmenty pieśni ludowych, takich, co to babcie śpiewają w kościołach na wsiach. To „wiejskie” śpiewanie sprawiło nam dużo uciechy, mogłyśmy sobie pozwolić na „podjazdy”, vibratta i tym podobne rzeczy, których zazwyczaj nie stosujemy na scenie. Do muzyki dziewczyny ułożyły choreografię i powstały cztery scenki. Było dużo ruchu ze świeczkami, lampionami roratnimi, materiałami. Najbardziej efektowne wejście miała Julka kręcąca ogniami w trzecim utworze, skądinąd bardzo pięknym i wzruszającym. Dorotka Sądej ze swoimi długimi blond włosami była Maryją i w niebieskiej sukni oraz chuście wyglądała ślicznie, jak Maryja z obrazka. Wszystko to razem podobno bardzo ładnie wyglądało z widowni i słychać było sporo głosów, że to jedna z naszych najlepszych, najładniejszych etiud.

            Wieczorem natomiast odbył się nasz itepowy opłatek, czyli mój ulubiony moment z życia teatru. Było dobre jedzenie (tu na uwagę zasługuje Kopiec Kreta wykonany przez Magdę K., po którym bardzo szybko zostały same okruszki), drobna przygoda z ogniem (płonąca serwetka) i najważniejsze – łamanie się opłatkiem i życzenia. Niestety nie wszystkie itepki dotarły, za to pojawiło sie kilka osób ze starszych składów. Co roku zadziwiające jest dla mnie jak dużo wspaniałych słów można usłyszeć na tej naszej wigilii, dowiedzieć się zaksakujących rzeczy o sobie samym. A to wszystko płynie prosto z serca, jest bardzo szczere. To jest taki moment, w którym najbardziej chciałabym was wszystkich wyściskać i w którym najbardziej czuję, że was kocham!


7 grudnia – Odysea

            Po miesiącu od premiery zagraliśmy ponownie, gdyż zainteresowanie było spore.:)  Ksiądz wprowadził trochę zmian więc znów dużo ćwiczyliśmy. Na próbie w przeddzień spektaklu wszystko szło dobrze. Dowiedzieliśmy się jednak jak należy oddychać przy założonym mikroporcie (ksiądz do Kmaka: Twoje oddychanie przez nos mnie denerwuje!). Już teraz wiemy co robić by uniknąć nerwów reżysera. Ksiądz udzielał nam też instruktażu jak mamy tańczyć na podestach w finale jednocześnie oczywiście śpiewając. To się tylko wydaje takie banalne, proszę księdza. Te podesty się chyboczą, jest tłok, a ja WCALE nie myślę o tym, że zaraz spadnę.

Przed spektaklem oczywiście rozgrzeweczka, rozśpieweczka, a potem kolejeczka do Moniki po make up. Biedna Monika ledwo wyrabiała, bo oczywiście żadna dziewczyna nie chce wyglądać gorzej od innych. Kinga kręciła włosy w toalecie dla niepełnosprawnych, z kolei w tej dziekanatowej trwały wysiłki na zapięciem sukienki Gosi – ma jakiś koszmarny suwak, który za Chiny ludowe nie chciał się zapiąć. Zapinaliśmy go na 8 rąk, ale w końcu sukienkę zapiął i bohaterem dnia został niezastąpiony Bartek Pytka.

Ponieważ w końcu mamy porządną ilość mężczyzn w teatrze, ksiądz do tańczących par wstawił Bartka G. i Michała, a do filozofów Tomka i Łukasza P. W Kirke wystąpiło tylko trzech chłopaków (brak Piotrka) więc trzeba było trochę to ograć, Mateusz musiał flirtować z czterema dziewczynami naraz. Ale co to dla nas, w końcu chodzi o to, żeby była impreza, a w tym akurat jesteśmy dobrzy (doświadczenie zdobyte w 68 tudzież innym Fashion nie poszło w las:). Pewien kryzys przeżywała tarcza Ateny, od której odkleiła się głowa i trzymała się ledwo-ledwo. Gosia zaklinała ją w myślach żeby tylko nie oderwała się zupełnie, szczególnie na początku spektaklu. Na Syrenach wkurzał mnie mikroport, bo był jakoś beznadziejnie wygięty i miałam go na brodzie zamiast przy ustach. Ogólnie wszystko poszło dobrze, spektakl się udał, a publiczności bardzo się podobało.


7 listopada – „Odysea”, podejście drugie

            Wszyscy się nastawili, że zagramy z „syndromem drugiego spektaklu”. A szkoda, bo właśnie taki spektakl wymaga jeszcze więcej skupienia i zaangażowania niż premiera. Ze swojej strony bardzo się starałam nie odpuścić. Uważam, że nie poszło nam tak źle jak niektórzy myśleli. Spotkaliśmy się 2 godziny przed spektaklem, zrobiliśmy rozgrzewkę (choć już na niej skupienie szwankowało), ustawienie mikroportów, Monika nas pomalowała - świeciłyśmy się od brokatu jak choinka w Dzień Lasu, a resztek nie dało się domyć jeszcze przez 2 dni:)

            Zagraliśmy może gorzej niż na premierze, ale w odczuciu wielu osób soliści zaśpiewali dużo lepiej – mniejsza była trema. Osobiście grało mi się spokojniej, bez nerwów. I zauważyłam, że coraz szybciej idzie nam przebieranie się za kulisami.;) Trzeba też było podołać publiczności – dużo mniejszej niż na premierze i inaczej, słabiej reagującej. Pewnie dlatego, że nie było naszej kochanej Beci.:) Nie zdajemy sobie chyba sprawy ile zależy od publiczności, że w dużej mierze to ona daje nam napęd na scenie. Ale podołaliśmy!

            Od strony technicznej spektakl poszedł z drobnymi tylko problemami, które są wpisane w naturę chyba każdego teatru. Pitagoras raz walnął się w tekście, ale Kinga pięknie z tego wybrnęła ratując mu skórę.:) W ostatniej scenie Gosia miała problem z lampką bo świeczka, którą wkłada się do środka nie chciała się zapalić (coś my mamy z tym ogniem – w każdym spektaklu są z nim jakieś problemy, a to ze świeczkami, a to z płonącymi donicami – patrz: „Prorock” w Romie:) W każdym razie - całą już spanikowaną Gosię uratował Filip wrzucając do lampki... swój telefon z włączoną latarką... Oj tam oj tam;) nikt nie zauważył, a lampa została uratowana.

            Ogólne wrażenie: myślę, że mamy powody do zadowolenia. A na przyszlość oczywiście może być lepiej, bo przecież ZAWSZE może być lepiej, czyż nie?:)

 

5 listopada – Premiera ODYSEI

            I kolejna premiera! Miłe uczucie;).

            Pomimo, że mieliśmy prawie wszystkie kostiumy gotowe dużo wcześniej, to jednak do samego końca trwało jakieś doszywanie (np. cekinowe bluzki dla chłopaków), dokupowanie (np. trampki – również dla chłopaków), dorabianie rekwizytów (czyli „co ma wspólnego włócznia Zeusa ze świątecznym stoiskiem w OBI?”), robienie 30 aureolek, jakieś klejenie, malowanie, a nawet wymienianie fleków w kirkowych szpilkach - i tym podobne przedpremierowe zajęcia umilające życie. Poza tym musieliśmy ogarniać reklamę spektaklu, plakatować KUL, rozdawać ulotki, sprzedawać bilety, śpiewaliśmy też to i owo w barku – w zamian za jedzenie oczywiście;). Jednym słowem – chwila bez Odysei była chwilą straconą. Cały nasz najmłodszy skład spisał się bardzo dobrze, wszyscy uszyli stroje i nauczyli się słów piosenek (ksiądz JAK ZWYKLE zagroził, że usunie ze sceny tych co nie będą umieć;)).

            W sobotę od rana prześladowała mnie myśl, że zawalę „Syreny”. Próbę mieliśmy od 12 i właśnie podczas niej moje obawy się sprawdziły, bo za słabo słyszałam podkład w odsłuchach i w ogóle nie mogłam wejść w rytm. Okropnie mnie to zdenerwowało. Na szczęście po próbie mogłam przećwiczyć jeszcze raz. Poza tym osobistym szczegółem chyba wszystko było w miarę dobrze. Po próbie była 2-godzinna przerwa, a potem już bezpośrednie przygotowania do premiery. Porządna rozgrzewka, takaż rozśpiewka, czesanie, makijaże. Po raz pierwszy mieliśmy profesjonalnie wykonany make-up dzięki naszej stylistce Monice;)

            Gdy widownia zaczęła się schodzić pojawiło się zdenerwowanie. Przebrani czekaliśmy za sceną na wyjście i staraliśmy się skupić. W końcu „nadszedł czas” - Ews nas zapowiedziała i spektakl się zaczął! Tak... ledwo się zaczął, a od razu usłyszeliśmy jakiś łomot. To Ani spadł mikroport przy wchodzeniu po drabinie. Niefortunnie się zaczął jej ITPowy debiut... Z doniesień (gdyż nie widziałam tego na własne oczy) jednak wiem, że nieustraszony Bartek Pytka odnalazł go nurkując gdzieś pod podestami, więc uff... Natomiat moment, w którym serce stanęło mi w gardle nadszedł po „Burzy”. Musimy wtedy  z Magdą usunąć się z najwyższego podestu robiąc miejsce Atenie. Zrobił się jakiś tłok i schodząc Magda prawie spadła z samej góry! Przeraziłam się, złapałam ją za rękę, a ona rozpaczliwie uczepiła się pleców Marysi C. i ostatecznie nic się nie stało, ale było to bardzo niebezpieczne :/. Z rzeczy problematycznych „do ogrania” wystąpiły m.in.: mikroport Zeusa, który w pewnym momencie przekrzywił się mu na twarzy oraz Aga w niedopiętej sukience, którą trzeba było niezauważalnie zapiąć na scenie. Najbardziej stresującym momentem w całym spektaklu dla mnie osobiście jest moment między Kiklopami i Kirke, gdzie mamy ok. 30 sekund na przebranie się z glanów i skór w glamour sukienki i szpilki – jest to wyścig z czasem, a na scenę trzeba wyjść w diametralnie różnych charakterach.

Generalnie, DALIŚMY RADĘ!;) Jak to bywa na premierach każdy dał z siebie 100%. Publika, z Becią na czele, reagowała bardzo życzliwie odbierając żarty i niuanse. Chyba udało się nam stworzyć fajny klimat. Podczas ukłonów czekała nas przesympatyczna niespodzianka – Becia z Radkiem wparowali do auli jako delegacja prosto z Grecji („Zorba!!!”) i wręczyli każdemu po słoiczku „oryginalnych starożytnych oliwek”. Było to bardzo miłe!           

Po spektaklu wszyscy się już tylko cieszyli, a bankiet, który tym razem urządziliśmy w barku udał się wspaniale: był klimat, dobre jedzenie, muzyka i nawet tańce. No i oczywiście skecz, ale ten temat może przemilczę – powiem tylko, że ciągle pobijamy własne rekordy absurdu i głupoty, ale właśnie za to Was lubię.


29.10.2011 - "NOWY RAJ UTRACONY" NA UKSW !

Gramy Raj, gramy Raj w Warszawie w ramach I Ogólnopolskiego Kongresu Biblijnego!

Najpierw jednak, trzeba było wstać w środku nocy, nie spóźnić się na busa i przetransportować do Warszawy, co było nie lada wyczynem. Szczerze podziwiam kierowcę i Piotra, którzy dzielnie znieśli naszą godzinną dyskusję dotyczącą kolorów i rozmiarów staników, jakie planujemy założyć na premierze "Odysei". Ostatecznie szczęśliwie i tym razem bez przygód, dojechaliśmy pod Gmach Uniwersytetu. Tam, ku naszemu zaskoczeniu, czekał w miarę ogarnięty bałagan na scenie, który w pewnym stopniu jednak przypominał Rajową scenografię. Wszystko dzięki naszym 3 bohaterom, którzy do późnych godzin dźwigali nie tylko szafy czy inne okna, ale też stertę naszych prywatnych klamotów. Myślę jednak, że noc w pokoju, jakim nie powstydziłby się 5 gwiazdkowy hotel i królewskie śniadanie zrekomensowało ich trud. Pomysł Księdza na rozdzielenie się był, co tu dużo mówić, BARDZO TRAFIONY. Zaoszczędziliśmy w ten sposób czas i udało się przeprowadzić dobrą rozgrzewkę (Olu), rozśpiewkę (Agnieszko), zrobić przejście całości, stworzyć nową perukę dla Lady Eve (bo oczywiście pierwotna zaginęła w akcji), czy zmienić jedną ze scen (bo pewna "brzoskwinka" nie zabrała się sama z Lublina). Ale co to dla nas... (:

Lekkie opóźnienie z rozpoczęciem spektaklu dało popis naszej nieograniczonej wyobraźni. Część była przekonana, że spektakl nie został dość dobrze rozreklamowany, inni uspokajali, że zrobił się korek przy szatni. Towarzyszł temu fakt, iż o 12 na widowni znajdowało się około 15 osób. Nieważne. Choćby tam jedna osoba siedziała - dla niej właśnie zagramy! (: 

I ZAGRALIŚMY ! (:

Sala w między czasie wypełniła się widownią (plotka z korkiem, okazała się być prawdziwą), dla nas nową, ale jakże wspaniałą! 

Jakby się dłużej zastanwić, każdy Raj ze względu na stale zmieniającą się obsadę, tudzież wprowadzanie nowych rekwizytów, jest w pewnym sensie premierą. Był czas, że większości z nas (jak nie wszystkim) jakaś cząstka umysłu uciekała ze sceny za kulisy i próbowała odnaleźć rzucone w pośpiechu rekwizyty, czy też usiłowała sobie przypomnieć: co teraz, z której strony mam wyjść, co zabrać. Rozpierała nas duma, że udało się przebrać 5 razy. Dziś cieszymy się, że udało nam się 5 razy wejść na scenę stworzywszy odpowiedni charakter, a za kulisami - być opanowanym i skupionym. No może pomijając ten moment, kiedy Dorota przynosi śniadanie i panowie rzucają się na winogronka. (: (No dobra, nie tylko panowie). Sam spektakl był dla nas rewelacyjny. Odtwórcy głównych ról, już nie pierwszy raz pokazali, że są świetni, potrafią wyjść z zimną krwią z każdej sytuacji i czarują swoją grą aktorską, a moje słowa mogą potwierdzić olbrzymie brawa, jak i miłe słowa, które widzowie kierowali do nas po spektaklu. (: Liczyliśmy na to, że ludziom się spodoba, że będą chcieli nas oglądać, a w najlepszym wypadku zaprosić - nie zawidliśmy się. Wielu pytało, interesowało się, nawet telewizja! (: Oby na rozmowach się nie skończyło! (:

BILANS: parę siniaków, kilka zakatarzonych nosów, Lady Eve nie zabiła się wykonując taniec w szpilkach na 12 cm obcasie, Archanioł Gabriel nie zachłysnął się czekoladką, poza tym nikt nie broczył krwią, nie został kopnięty prądem, a kieszeń księdza stała się lżejszą o kilka wizytówek ! (:


28.10.2011 - NA DZIEŃ PRZED RAJEM
Ponieważ próba miała rozpocząć się o 14:00, a wszystkie rekwizyty należało przygotować wcześniej, to już o 14:10 w podziemiach KULu trwały prace nad odnalezieniem zaginionych peruek, strojów, dresów, lampek, kwiatków... Taaak, ten spektakl słynie z rekwizytów. Cały Rajowy majdan wylądował na korytarzu (w kantorku zrobiło się zaskakująco pusto, czysto) i biedni MISHowcy, chcąc się przedostać do siedziby koła, musieli przebrnąć przez kłębowisko belek, rurek, siatek, poduszek... Nie zwracając ZUPEŁNIE uwagi na zaciekawione spojrzenia innych, czy też na naszą ULUBIONĄ Panią Sprzątaczkę przechadzającą się w pobliżu, rzucającą raz po raz gniewne spojrzenia, zabraliśmy się do pracy.
GODZINA 14:20
Dumni z siebie biegniemy do GG110 - bo w końcu większość odnalazła swoje stroje, upchnęła kolanem do siatek, rekwizyty zgodnie z obietnicą były artystycznie rozrzucone w podziemiach Collegium Norvidianum, czegoż chcieć więcej? (:
"Proszę Państwa, zanim rozpoczniemy, proszę żebyście sobie tutaj usiedli, chciałbym coś powiedzieć..."
Achaaa... Po tych słowach, nie było innego wyjścia, jak rozpocząć podziwianie starej, drewnianej, pełnej drzazg (o czym miała okazję przekonać się Ania) podłodze.
"Próba miała rozpocząć się o 14.00. Jest 14:20"
Zegarek, wyraz naszej wdzięczności za 10letnią pracę Księdza, wtedy stał się największym zdrajcą i bezlitośnie wskazywał fakt, że jesteśmy spóźnieni.
"Zaraz przyjadą ludzie od transportu, nie wiem, co ja mam teraz zrobić. PRÓÓBĘĘ?"
Czas się kurczył, zaraz miał przyjechać bus, do którego chcieliśmy zapakować wspomniane rekwizyty, Przemka, Kubę, Łukasza z księdzem na czele, ale jak to zwykle bywa, po "mobilizującym" monologu Księdza, wszyscy postanowili dać z siebie wszystko, co by próba wyszła cudownie, wspaniale. Szczerze? Już chyba wolałabym usłyszeć znienawidzone "KURNA LUDZIE", bo JEGO milczenie było straszne...
Niemniej jednak, ON już więcej nie krzyczał (co też należy odbierać jako dobry znak), upchnęliśmy rekwizyty do busa, razem z tanią siłą roboczą, która zobowiązała się porozstawiać, poprzykręcać rekwizyty do naszego przyjazdu. Oczywiście nie bylibysmy sobą gdyby nagle o 22 nie okazało się, że brakuje jakiejś bardzo ważnej rurki. Ale powiedzmy, że sytuacja została opanowana...

 

22 września – „Nowy Raj Utracony” na VIII Lubelskim Festiwalu Nauki

            Tradycyjnie już zagraliśmy na LFN podwójny spektakl. I to jeden po drugim, bo o 10 i 12:30. Wcześniej przez dwa dni mieliśmy próby. Jeszcze na warsztatach ustawiliśmy „Raj” na obecny skład, bo w ciągu tego roku konfiguracje „rajowego” składu były różne i było ich kilka... Tym razem jednak ustaliliśmy już wersję ostateczną. Po Ewie rolę przejęła Aga Zarębska i została Archaniołem Gabrielem. Musiała nauczyć się kwestii i piosenek i przy tym zrobić z Magdą na szybko wersję na dwa archanioły, bo Wiola nie mogła być na spektaklu. Nie było też Doroty R. dlatego „Gagę” tym razem zatańczyłyśmy we cztery, a nie w pięć (kostium po Adze Turskiej przejęła Klaudia).

            Próby szły tak sobie. W dzień spektaklu spotkaliśmy się o 8:30. Porozkładaliśmy w kulisach wszytskie rekwizyty, zrobiliśmy rozgrzewkę i rozśpiewkę, zaśpiewaliśmy coś tam na scenie i już trzeba było wpuszczać widzów. Na obydwu spektaklach było bardzo dużo ludzi, głównie były to grupowe rezerwacje ze szkół. Na spektaklu o 10 na widowni przeważało gimnazjum... Ciekawe to doświadczenie grać dla tej specyficznej publiki... Bardzo żywo reagowali na Rudą i Bartka w bieliźnie, na wszystkie dwuznaczności, teksty o facebooku, Matrixie itd. Wielką radość, a nawet brawa, wzbudziły też nasze stroje i taniec do Gagi ;P Ogólnie spektakl poszedł bez wpadek, a bohaterami zostali Ken i Barbie - po spektaklu dzieci zażądały zdjęć z nimi i autografów (!!!).

            Na drugim „Raju” na widowni siedziała nieco starsza młodzież. Grało się dobrze. Tylko na Walce zawaliła się kuliska... Przesuwając drabinę z dziewczynami zahaczyłyśmy o kulisę i najpierw poleciała ona na mnie, ale zdążyłam ją złapać i pchnąć w drugą stronę. Tym samym runęła ona na wszystkie nasze rzeczy porozkładane na schodkach. Nic poważnego się nie stało, złamała się trochę na górze i ciut pokaleczyła mi palca. No i uszkodziła maszynę do dymu, przez co potem nie było dymu w naszej ulubionej Gadze.

            Na sam koniec był bis, podziękowania od organizatorów LFN oraz kwiaty i życzenia dla księdza, który następnego dnia miał urodziny. Od organizatorów dostaliśmy wielki karton krówek ;) A ksiądzu bardzo podobały się oba spektakle i był z nas zadowolony.

 

15 – 28 sierpnia – warsztaty teatralne w Dębnie   

W tym roku letnie warsztaty spędzaliśmy w Dębnie – małej wiosce w Górach Świętokrzyskich. Wzięło w nich udział 16 osób z ITP. Była też z nami Marysia Majchrzyk, która zaoferowała się nam gotować przez te dwa tygodnie. Zamieszkaliśmy w domu oazowym, w którym mieliśmy do dyspozycji kilka pokoi, dużą salę do ćwiczeń, kuchnię i kaplicę.

            Celem naszej pracy było zrobienie nowego spektaklu – „Odysei”. Role zostały rozdzielone dużo wcześniej, na warsztaty każdy przyjechał z egzemplarzem scenariusza, spisem piosenek, przywieźliśmy też dużo różnych ciuchów, z których potem kompletowaliśmy kostiumy. Każdy dzień zaczynał się od jutrzni, śniadania i rozgrzewki na świeżym powietrzu. Po godzinie (lub dłużej) solidnego rozciągania następowały konkretne prace nad spektaklem, czyli ustawianie poszczególnych scen, czy to zbiorowych czy to indywidualnych. Ten, kto akurat był wolny mógł w tym czasie skompletować sobie kostium, uszyć biały strój grecki, poćwiczyć swoje solówki lub indywidualne sceny czy też pomóc w kuchni, gdzie zawsze było coś do zrobienia. W każdym razie na pewno nikt się nie nudził ;)

            W pierwszym tygodniu od środy do piątku był z nami Dawid i nauczył nas układu do sceny Kirke. Tak więc cały środowy wieczór uczyliśmy się chodzić jak modelki i modele po wybiegu, a potem ćwiczyliśmy układ taneczny. To byla fajna zabawa;) Na weekend z kolei przyjechała Agnieszka Kościelecka i uczyła nas piosenek.

            Bardzo dużym plusem było to, że już na warsztatach mieliśmy większość kostiumów do spektaklu. Podobnie jak w NRU, w „Odysei” jest dużo przebierania. W połowie warsztatów wszyscy mieli już uszyte białe stroje bogów greckich. Ksiądz przywiózł materiał, złote tasiemki i maszynę do szycia i powiedział: „Do soboty każdy ma mieć uszyte!”. Maszyna była jedna, więc chodziła na okrągło i ustawiały się do niej kolejki, ale w efekcie do soboty stroje były gotowe. Resztę kostiumów (a raczej rzeczy z gatunku „da się coś z tego zrobić”) kupiliśmy przed przyjazdem w ciuchlandach, łącznie z cekinowymi sukienkami do Kirke. Dzięki temu mogliśmy ćwiczyć w kostiumach i opanować błyskawiczne przebieranie się za sceną, a to jest bardzo ważne. ;)

            Tym razem też ksiądz postanowił wykorzystać fakt, że Kacper miał swój super aparat i zarządził sesje zdjęciowe w kostiumach ze spektaklu – w celach promocyjnych ;P Biedny Kacper napstrykał się jak głupi robiąc nam zdjęcia m. in. o 7 rano w mokrej trawie albo o 23 (oczywiście to były pomysły księdza), a wiadomo przecież, że trzeba jakoś wyglądać i nawet o tej 23 po całym dniu pracy być „glamour”!

            W poniedziałek mieliśmy dzień wolny od pracy i wybraliśmy się na wycieczkę na Święty Krzyż. Długo szliśmy lasem, a potem pod górę, żeby w końcu na szczycie zaatakował nas rój os żądnych naszych kanapek. Jest to najnowsza metoda księdza, która zakłada, że jeśli podczas dnia wolnego ostro się zmęczymy i pogryzą nas jadowite owady to za rok nikt nie będzie chętny na wycieczki krajoznawcze tylko wszyscy będą woleli zostać i pracować. Hm hm.

            Poza pracą teatralną jak zwykle integrowały nas dyżury, wspólne sprzątanie, zmywanie garów, obieranie ziemniaków i gotowanie – bo codziennie ktoś Marysi pomagał. Były też codzienne Msze św. i wieczorne konferencje – dom oazowy do czegoś zobowiązuje. ;) A integracji późnowieczorowej też nie zabrakło.

            Codziennie wieczorem robiliśmy przebieg całości – tych scen, które już były gotowe. W efekcie wyjeżdżając mieliśmy praktycznie cały spektakl ustawiony, a jeszcze zdążyliśmy odświeżyć NRU. To się nazywa dobry zespół i myślę, że ksiądz ma powody, by być z nas dumny ;)))))

 

4 czerwca – Koncert Jubileuszowy w ramach Nocy Kultury

W Noc Kultury zagraliśmy Koncert w Muszli Koncertowej w Parku Saskim. Miejsce fajne do grania, ze świetnym zapleczem i dużymi garderobami. Tym razem skróciliśmy Koncert o „Opowieści papieskie”, bo stwierdziliśmy, że jednak za długo to trwa, a klimat „Opowieści” też nie pasował do sceny plenerowej i piknikowej atmosfery Nocy Kultury.

Nie było z nami Kacpra, więc w rumbie w parze z Olą zastąpił go Kuba, a Kena zagrał Kmak. Trzeba też było wymyślić coś, coby zajęło widzów w przerwach między jedną scenką a drugą, w czasie gdy się przebieraliśmy za kulisami. W tym celu ksiądz powyznaczał kilka osób, które starały się długo i rozwlekle opowiedzieć o kolejnym spektaklu, a my w tym czasie usiłowaliśmy się błyskawicznie przebrać. Dało radę J Ogólnie występ się udał, pogoda też dopisała, a my na koniec zanieśliśmy stroje, rekwizyty i scenografię do kantorka i poszliśmy się kulturalnie pointegrować, jak to w Noc Kultury wypada.

 

7 maja – „Prorock” w Teatrze ROMA ;)

            Lubię tego rodzaj zmęczenie – po całym dniu z ITP, pełnym pozytywnych przeżyć. ;) Takie zmęczenie towarzyszyło mi gdy w sobotę, już w Lublinie, wracałam do domu po naszym podboju Romy prawie zasypiając w MPK-u... Ale od początku.

            Cieszyliśmy się wszyscy bardzo na tę Romę. Mieliśmy tam zagrać „Prorocka” po raz OSTATNI. Spektakl zaplanowano na 12:00, więc wyjeżdżamy spod KULu o 6 rano, a scenografię i stroje nosimy do autokaru w deszczu. Ah, czego to się nie robi dla sztuki ;) Podróż upływa nam milutko, wśród opowiadań Bartka Pytki o egzaminach do szkoły oficerskiej oraz o tym, jak to będąc w harcerstwie robił latrynę w lesie. ;)

            W Romie czeka nas ogromna scena, wielkie kulisy (żadnej ciasnoty!) i dwie duże garderoby. Przynosimy rzeczy, ustawiamy scenografię i robimy małą rozgrzewkę. Potem przychodzi czas na próbę. Obsługuje nas nowy, nieznany nam akustyk, próba jest więc konieczna i dla nas i dla niego. O dziwo, ksiądz Mariusz jest bardzo spokojny i w ogóle na nas nie krzyczy. Duża scena i profesjonalne światła są super, ale już na pierwszej piosence uderza nas nagłośnienie – słyszę Ewę jakby stłumioną, nie rozumiem słów... To wina braku odsłuchów. Cały dźwięk idzie na widownię, a my nie słyszymy zbyt dobrze muzyki i siebie nawzajem. Próba kończy się mniej więcej o 11:35. Biegiem więc na III piętro do garderoby, przebrać się, przynieść na dół rekwizyty i inne stroje, zrobić makijaż i fryzury. Jesteśmy przyzwyczajeni do robienia tego w ostatniej chwili, a bądź co bądź jest to Roma, więc nie brakuje luster, żeby się pomalować, ani miejsca, żeby się przebrać.

            Wybija 12, kurtyna idzie w górę i spektakl zaczyna się. Poza „dziwnym” nagłośnieniem wszystko idzie dobrze. Dzięki dużej scenie na piosence Eli po raz pierwszy chyba nie wpadamy na siebie. Na żonach najbardziej stresujące jest to, że bardzo słabo słyszymy siebie nawzajem i przez to śpiewamy z dziewczynami nierówno. Problem pojawia się na „Błogosławcie Panu”. W „płonących donicach” i „misie ognistej” jak zwykle są przygotowane nasączone znicze z dżinsu. Wystarczy je w odpowiednim momencie podpalić. Hmmm... coś idzie nie tak i znicze nie chcą się zapalić ;P Jakby tego było mało, Gosia A. i Bartek P. w ogóle nie dostają swoich doniczek i muszą to ograć, czyli zatańczyć układ z donicami bez donic;P Tak to więc na piosence, która jest hymnem na cześć Boga, zostaje odtańczony taniec kultu dżinsu, którego pełno w donicach „wieśniaków” i Staruchy. :D

            Po spektaklu szybko sprzątamy nasze rzeczy. W garderobie czeka nas niespodzianka. Rodzice Przemka, którzy przyjechali na spektakl z Białegostoku, przywieźli ze sobą piękny tort zrobiony własnoręcznie przez jego Mamę z okazji naszego 10-lecia. Do tego jest jeszcze pudło rogalików. Wszyscy jesteśmy bardzo mile zaskoczeni! Nie udaje nam się pokroić tortu zaraz po spektaklu, musimy się prędko pakować w autobus. Czynimy to w drodze powrotnej w McDonald’s ;) Taki „bankiet” z okazji pożegnania spektaklu. Tort jest oczywiście pyszny ;)

             Taki więc finał miał nasz „Prorock”... Na pewno zostanie sentyment. Pamiętam warsztaty w Górecku Kościelnym, już prawie 2 lata temu, na których zaczynaliśmy pracę nad nim. Pamiętam jak się przeraziłam, gdy dostałam rolę żony, a potem nawet ją polubiłam. Zagraliśmy w sumie 13 razy, w Lublinie, Łodzi, Czerwińsku i Warszawie. Dużo, dużo wspomnień zostało po „Prorocku” i za to Wam dziękuję. ;)


2 maja – Bal Jubileuszowy

            Z okazji jubileuszu porwaliśmy się na zorganizowanie imprezy z prawdziwego zdarzenia. Zajęliśmy się tym: ja, Kuba i Ola. Wynajęliśmy salę (bardzo przyjemna stołówka UM), zamówiliśmy catering. Dużo też było drobniejszego załatwiania. Miało być ok. 70 gości – ludzi z bardzo różnych składów teatru, tych najstarszych i tych najmłodszych.

W poniedziałek rano, kiedy już odespaliśmy trochę koncert, spotkaliśmy się we trójkę ustalić jeszcze parę spraw. Zaczęliśmy od noszenia z samochodu Kuby głośników i świateł pożyczonych od Jarka oraz zgrzewek napojów i butelek szampana. Potem dogadaliśmy jakieś szczegóły, ustawiliśmy sprzęt i polecieliśmy do domu – bo przecież trzeba się wyszykować. ;)

            Kiedy zjawiliśmy się z powrotem wieczorem stoły były pięknie nakryte i wszystko już tylko czekało na gości. Impreza miała zacząć się o 19, ale czy w ITP kiedykolwiek wszyscy przyszli punktualnie? ;)  No ale w końcu zaczęliśmy. Najpierw parę słów powitania i filmik specjalnie stworzony przez księdza , na którym każdy z obecnych na balu mógł odnaleźć siebie. Potem przyszedł czas na wzniesienie toastu symboliczną lampką szampana oraz ciepły posiłek. A potem to już powoli zabawa zaczęła się rozkręcać. ;) Do tańca nie trzeba było nikogo namawiać, muzyka była świetna (playlistę osobiście układał dj Bożyk) i bawiliśmy się całą noc! Do samego końca nieustraszenie trwało ok. 20 osób. Skończyliśmy tańczyć dopiero przed 5 rano, kiedy stoły były już posprzątane, a nasze nogi pełne odcisków domagały się odpoczynku.

            Bal potwierdził, że naprawdę wszyscy się bardzo lubimy i wspaniale się razem czujemy oraz bawimy. Dobrze mieć takich ludzi – dobrze mieć Was!;) Dzięki za świetną zabawę kochane ItePki! ;)


1 maja – Koncert Jubileuszowy z okazji 10-lecia Teatru ITP pt. „Wszystko ma swój czas”

10 lat istnienia ITP obchodziliśmy wśród najbliższych osób z nami związanych, w Teatrze im. Andersena. Powstał na tę okazję Koncert Jubileuszowy, w którym przedstawiliśmy fragmenty i piosenki ze spektakli: „Opowieści papieskie”, „Peer Gynt”, „Prorock”, „Nowy Raj Utracony” oraz zapowiedź przyszłorocznej premiery - „Odysei”. Po długich i męczących próbach zbieramy się w niedzielę w Andersenie. Ładna, kameralna scena, widownia też, za to kulisy i garderoby jeszcze nigdy nie były tak ciasne. ;) W garderobach – pomieszczeniach 2x2 m – nie ma miejsca na NIC, dlatego wykorzystujemy każdy wolny skrawek przestrzeni za sceną. Niektórzy muszą się przebrać około 8 razy podczas koncertu, trzeba więc to dobrze logistycznie rozplanować:D - poukładać ciuchy tak, żeby się nie pogniotły, uważać, żeby nic nie pogubić... Podczas próby udaje się jednak to wszystko ogarnąć.

Przed 19 tłumnie zaczynają schodzić się goście. Stoimy w kulisach czekając na wyjście. Zaczyna się. Najpierw piosenka „Wszystko ma swój czas” – dla mnie najpiękniejsza piosenka z całego koncertu. Potem „Opowieści”: kilka układów choreograficznych, wierszy i piosenek, w tym „Dzieci” zaśpiewane przez Kasię Leszczyszyn! Kasia dostaje wielkie owacje. ;) Następny jest „Peer Gynt”, trzeba więc się przebrać. Na szczęście Świerszczychrząszcz dłuuugo gada na scenie i spokojnie zdążamy. „Kosmos” – to co lubimy czyli wieś tańczy i śpiewa, no i ten tekturowy Kuśmierz, którego z Łukaszem (i Mundkiem!) sklejaliśmy dzielnie z trudem wielkim ;)... Wszystko idzie szybko, po „Peer Gyncie” są fragmenty „Prorocka”, a na koniec NRU. Działamy trochę jak w transie – wyjść na scenę, jakaś piosenka, jakiś układ, zejść ze sceny, przebrać się, wziąć odpowiedni mikrofon, znowu wyjść na scenę, znowu piosenka, znowu się przebrać... Dla mnie ten koncert to ciągłe napięcie, żeby niczego nie pomylić. Jeszcze tylko „Pieśń Odysei” oraz wspólne sentymentalne wykonanie „To nie musi być tak”. Śpiewają osoby sprzed paru lat: Gosia Józwik, Ula Wąsowska i Gosia Sibińska. Na sam koniec przychodzi czas na przemówienia, podziękowania, kwiaty i prezenty. I wszyscy są zadowoleni.

Po koncercie zmęczenie jest ogromne... Trzeba posprzątać wszystkie nasze rzeczy rozwalone po scenie i kulisach. Ale słyszymy dużo ciepłych słów, pochwał i podziękowań. W gościach odżyły wspomnienia i sentymenty, a ja cieszę się, że mogłam współtworzyć ten koncert i to w takim akurat składzie.


4 kwietnia – Prorock – pożegnanie spektaklu na KUL-u

            To miał być ostatni „Prorock” na KUL-u i zależało nam, żeby dobrze wypadł. Ksiądz wprowadził kilka zmian. „Bogiem” zostali Anton, Mateusz i Damian, Kmak natomiast awansował na demona. Drugim demonem została Ruda i w końcu powstał  fajny „demoniczny” układ w scenie żon i pieca ognistego. Ruda nową rolę okupiła wielką drzazgą z podłogi w 110, która wyjątkowo paskudnie wbiła się jej w udo, ale później dzielnie ćwiczyli razem z Kmakiem przez pół soboty, tworząc swoją choreografię. Czwartą kapłanką w miejsce Ani została Klaudia. Piotrek, Kinga, Dorota i Agnieszka trafili do „wieśniaków”. ;)

            Przed spektaklem jak to zwykle – wykańczanie scenografii, rozgrzewka, rozśpiewka, sprawdzenie mikroportów, próba niektórych scen i piosenek. Potem ciuchy, makijaż... Nie było zbyt nerwowo. Wszyscy postaraliśmy się o skupienie.

Sam spektakl szedł gładko, dobrze, bez pomyłek. Rzadko kiedy tak dobrze mi się grało. Dla mnie był to bardzo spokojny spektakl i ten spokój niezwykle sprzyjał graniu, wejściu w postacie i ich emocje. Miałam uczucie, że pomaga nam każdy szczegół. Demony wypadły bardzo dobrze. Wprowadziły i podkreśliły swoimi ruchami fajną atmosferę i napięcie w kilku scenach.  Spektakl minął bardzo szybko, ani się obejrzałam a już śpiewaliśmy na bis finałową piosenkę.  Potem standardowo sprzątanie, zwijanie dekoracji, składanie materiałów i noszenie wszystkiego do kantorka.

Niby było to pożegnanie spektaklu, ale za miesiąc czeka nas jeszcze „Prorock” w Romie w Warszawie – i dobrze. ;)


24 marca – Nowy Raj Utracony

            Nie planowaliśmy tego spektaklu. Ostatnio kiedy graliśmy NRU, w styczniu, ksiądz do znudzenia powtarzał, a my za nim wszystkim naszym znajomym, że będzie to ostatni spektakl w tym sezonie. Jednak zwrócono się do nas z prośbą, żebyśmy zagrali charytatywny spektakl – pieniądze z biletów miały zostać przeznaczone na leczenie chorego na mukowiscydozę Kuby Bielaka. Cel szczytny, a my grać lubimy, tym więc sposobem zagraliśmy ten nadprogramowy „Raj” tym razem już definitywnie ostatni raz w tym roku akademickim.

            Wprowadziliśmy wszystkie „nowe” osoby w spektakl, a to zawsze wiąże się ze zmianami i lekkim stresem wszystkich, nie tylko tych „nowszych”. Trzeba było doszyć cztery stroje aniołków i trzy diabłów i skombinować siedem kompletów dodatkowych dresów (przyduże, przydługie, ale znalazły się gdzieś w czeluściach kantorka). Na pomarańczowe stroje nie starczyło już czasu. W międzyczasie oczywiście próby, które zaczęliśmy już w Sokołowie. Trochę zmian w Prologu (więcej osób oznacza okropny tłok na scenie), w Kołysance i Pobudce (aniołki z bańkami mydlanymi na drabinach), w diabłach (w końcu porządnie zrobione laboratorium!), no i zbiorówki choreograficzne (Lot Szatana i Walka – czyli jak się ruszyć nie robiąc nikomu krzywdy). Tak naprawdę oznaczało to ustawienie jeszcze raz wszystkich tych scen.

            Poszło nam... hmmm... chyba dobrze ;D Ale nie pamiętam jeszcze tylu pomyłek i wpadek na spektaklu co na tym NRU! Zaczęło się już na próbie, kiedy to nasza ulubiona świetlówka na dobre odmówiła współpracy. Na spektaklu podczas parasolek któraś z nas machnęła się i za późno wybiegła na scenę, co spowodowało lekki poślizg w układzie. Potem było gorzej – na stworzeniu światła nie poszła fala, wszystko się opóźniło, a my powpadaliśmy na siebie na scenie. Dobrze, że było ciemno. ;P Kolejna wpadka – podczas ubierania pary młodej do ślubu nie udało sie zapiąć sukni ślubnej. Pomimo moich i Gosi nerwowych wysiłków i zaklinania w myślach zamka błyskawicznego, coś się z nim stało i nie zdołałyśmy na czas zapiąć sukienki... Przez cały spektakl działy się różne tego typu niesprzyjające rzeczy związane również z wejściem do spektaklu na szybko siedmiu osób. Ktoś o czymś zapomniał, ktoś zrobił coś w nieodpowiednim momencie, zachował się nie tak, jakby należało itd. Baliśmy się Walki – mało miejsca, a dużo szarpiących się osób. Momentami czułam sie tak, jakby Damian, który walczyl ze mną za Dominika, naprawdę chciał mi zrobić krzywdę. ;P Podczas walki spadła też stojąca na brzegu sceny klatka z papugą – ktoś wziął za duży rozmach... Bałam się reakcji księdza na wszystkie nasze błędy, ale – o dziwo! – był z nas bardzo zadowolony! Hmm... może niedowidzi z samego końca auli. ;)

            Plusem było to, że przyszło sporo ludzi. Gdy po spektaklu przyszło do mnie kilka osób ze łzami w oczach, wzruszonych i wychwalających całokształt, stwierdziłam, że naprawdę warto było zagrać, a wszystkie pomyłki spowodowały „totalna katastrofę” tylko w mojej ocenie. ;)


15 – 20 lutego – warsztaty w Sokołowie Podlaskim

Kolejny raz wybraliśmy się na warsztaty zimowe do gościnnego jak zawsze Sokołowa. Przez te kilka dni miejscem naszego zamieszkania jak też pracy (i zabawy) stał się bardzo nam przyjazny Zespół Szkół Salezjańskich z internatem. Było nas dużo – prawie cały obecny skład ITP, czyli 20 osób + ksiądz + Ola, żona Kacpra, która zaoferowała się gotować nam obiadki. ;) W piątek przyjechała też Ewa, Dawid i Tomek. Pozytywna była obecność na warsztatach prawie całego najmłodszego naszego składu. Abyśmy się lepiej zintegrowali, ksiądz postanowił, że tym nie będziemy sami decydować kto z  kim zamieszka w pokoju (nowość w ITP!!). Pokoje w internacie są dwuosobowe, każda ze „starych” osób trafiła do osobnego pokoju, a osoby „nowe” mogły sobie spośród nas wybrać, z kim zamieszkają. Ksiądz wie, jak nam zafundować dreszczyk emocji :D
Podróż samochodem Kacpra z pękniętą szybą upłynęła nam w ogólnej wesołości. Na miejscu zaczęliśmy od wspólnego oglądania naszego ostatniego Nowego Raju Utraconego – oczywiście obowiązkowo z głośnym komentowaniem i wybuchami śmiechu. Po kolacji, jak to pierwszego wieczoru, było już luźno. Od następnego dnia zaczęła się regularna praca...

Zajęcia
Ten wyjazd można naprawdę nazwać warsztatami. Każdy dzień rozpoczynaliśmy od biegania i rozciągania prowadzonego przez Bartka P., a potem mieliśmy bardzo dużo ćwiczeń, dzięki którym mogliśmy się przełamywać i poznawać swoje możliwości. Ćwiczyliśmy improwizację, były moje ulubione ćwiczenia na zaufanie (m.in. nowe chyba dla wszystkich spadanie z krzesła czy noszenie wysoko na rękach leżącej „krzyżem” osoby). Ksiądz wprowadził nam też troszeczkę elementów pantomimy oraz improwizacje muzyczne (tworzyliśmy aranżacje piosenek za pomocą dźwięków wydawanych własnymi ustami i innymi przedmiotami). Całe jedno popołudnie poświęcone było choreografii – znane już niektórym żywe lustra, taniec improwizowany itd... Piątek poświęciliśmy na wprowadzenie „nowych” osób do Prologu NRU – sterował tym Kacper jako nasz II reżyser i poradził sobie świetnie :D W sobotę natomiast cały dzień tańczyliśmy. W tym celu odwiedził nas Dawid i uczył nas rumby oraz iście broadwayowskiego układu do piosenki „All that jazz”. Trzeba również wspomnieć o codziennym ćwiczeniu dykcji – czyli tego, co u nas leży:D Dzielnie więc dzień w dzień recytowaliśmy „Bajkę o koguciku i kurce”, były również obecne księdza ulubione korki po winie. ;)

Prezentacje
Kolejna nowość – tym razem krótkie prezentacje odbywały się codziennie. W środę wieczorem odbyła się prezentacja recytacji – jedni mówili wiersze z pamięci, inni czytali z dopiero co zdobytych tomików – a chodziło w tym wszystkim o dykcję. Ksiądz Dyrektor chciał po prostu posłuchać jak mówimy. W czwartek prezentacja była bardzo nietypowa, mianowicie pod hasłem „Jestem”. Każdy prezentował się solo. Pomysły były najróżniejsze: granie na gitarach, śpiewanie, taniec (ujawniły sie nowe talenty), wiersze, rymowanki, ankiety „o sobie”, skecz. Największą radość wywołała prezentacja Magdy-Kolanka pt. „Podaj mi kolana swe”, która polegała na wzajemnym macaniu się po kolanach w rytm piosenki „Płyną statki z kolankami...”:D Najbardziej zaskoczyła nas tego wieczoru jednak prezentacja... księdza, który przecież nigdy tego nie robił. Najwięcej emocji wywołały piątkowe prezentacje – piosenki z „Metra” – czyli wysoka poprzeczka. Teksty, nuty i podkłady dostaliśmy 2 dni wcześniej. W następujących składach zaśpiewaliśmy takie kawałki jak:
Kacper, Dorota S. i Przemek – Metro
Magda, Marysia i Łukasz – Szyba
Klaudia i Damian – Na strunach szyn
Kuba, Bartek i Ewa – Wieża Babel
Ania i Gosia – Na strunach szyn
Dorota R. i Ela – Litania
Piotrek i Mateusz – In God we trust
Ola, Kinga i Wiola – Tylko w moich snach
Po tychże prezentacjach Ewa została ochrzczona przez Pytkę Czarną Owcą ich składu, ale wcale nie było tak źle!;P Jak na tak krótki czas przygotowań poradziliśmy sobie naprawdę dobrze. Poujawniały się liczne talenty wokalne, możemy więc spokojnie robić kolejny musical. ;)

Gotowanie
Cudów w kuchni dokonywała Ola Kubiec, spędzając każde przedpołudnie na gotowaniu dla wszystkich obiadu. Nareszcie mogła się wyszaleć kulinarnie mając do dyspozycji elektryczną kuchenkę z czteroma palnikami:D Robiła więc zaopatrzenie, gotowała ogromne ilości ryżu, makaronu, starkowała własnoręcznie 2 kg ogórków na zupę, upiekła 6 kurczaków itd... ;) Uratowała nawet obiad, który planowo miał być makaronem z mięsem, ale ponieważ Kuba na dwadzieścia kilka osób kupił tylko 1,5 kg mięsa, znalezienie mięsa w tymże makaronie graniczyło z cudem. ;)

Integracja
Nie zabrakło oczywiście i tego jakże ważnego elementu warsztatów. Rozmowy, śmianie się, wspólne zabawy w psychiatrię i w „Ja” integrowały najmłodszy skład ze starszym. Podczas tych integracyjnych pogaduszek szczególnie Mateusz dał się poznać jako niezwykle zabawna osoba, nikt też tak jak on nie potrafi naśladować surykatek! Również niezmiernie rozbawił Magdę i mnie czytając przy kolacji poezję pod stołem i recytując w uniesieniu z kubkiem herbaty w dłoni: „Twarz martwa twa!” (cóż za dramaturgia!) ;D Korzystaliśmy też ochoczo z atrakcji jakie oferowała nam szkoła – triumfy święciła sauna, ale piłkarzyki i sala gimnastyczna nie pozostawały w tyle.

Modlitwa
To, co nas bardzo jednoczy, czyli codzienne Msze św. oraz modlitwy poranne i wieczorne. Daje to też siłę do trudniejszych momentów, takich jak choćby poważna rozmowa ostatniego wieczoru – trudna, ale bardzo potrzebna, prawdziwa. Bo przecież o to w tym wszystkim chodzi – o prawdę...