„Sobowtóry” – teatr ITP tym razem walczy

/Piotr Zaremba/

opublikowano: 26 lutego · aktualizacja: 26 lutego

 

Lubelski teatr ITP poznałem mniej więcej dwa lata temu. Istnieje od lat 18 i jest teatrem akademickim, a więc tworzonym przez studentów, którzy swoje kolejne premiery wystawiają w niezbyt imponującej salce Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Stworzył go i do dziś prowadzi ksiądz Mariusz Lach, salezjanin, pracujący na tymże KUL-u. Większość aktorów to studenci tej uczelni, choć są też goście z innych, przede wszystkim z UMCS. Żadne nie jest zawodowcem. Nie mają też z reguły aktorskich planów.

ITP to trochę autorskie dzieło ks. Lacha. Wystawia teksty różnych autorów, często są to adaptacje lub przeróbki, mniej lub bardziej swobodne, klasycznych historii, a reżyseruje z reguły sam . Co jeszcze bardziej zaskakujące większość przedstawień mieści się w formule teatru muzycznego. Kwestie mówione przeplatane są piosenkami, zaskakująco sprawnie aranżowanymi i śpiewanymi, mamy też namiastki choreografii.

Zarazem gdy przychodzi opisywać ITP pod kątem treści, trzeba go zaliczyć do kategorii teatru chrześcijańskiego. Po obejrzeniu „Ifigenii” i zaraz potem starszego chronologicznie „Fausta”, pisałem na początku roku 2017, ze teatr ten bez natręctwa i ostentacji opowiada się za dobrem. To go odróżniało w moich oczach od klimatu panującego na wielu innych scenach, profesjonalnych, a nawet niektórych amatorskich. Chrześcijański musical mało kojarzył mi się z Polską. Zaczął dzięki ekipie księdza Lacha.

A jednak po obejrzeniu w niedzielę granych już od jakiegoś czasu „Sobowtórów” poczułem się zaskoczony. Ksiądz Lach unikał wcześniej moralizowania, czasem odwoływał się do chrześcijańskiej symboliki i chrześcijańskich archetypów, ale zwykle nie wprost. Trudno aby mogło tak być choćby w „Ifigenii”, gdzie bohaterowie poruszają się w ramach przeniesionych do współczesności relacji rodzinnych rodem ze starożytnej „Orestei” i innych dramatów o tragedii królewskiego rodu Atrydów. Ta historia czy może te historie są rodem z mitycznej Grecji, ich związek z katolicyzmem jest bardzo pośredni.

Także „Oskar i róża”, wyjątkowo nie muzyczny spektakl, według sławnej powieści Erica Emmanuela Schmitta, chyba najdojrzalsza teatralnie produkcja na dwójkę aktorów, jaką pokazał mi ITP, dotyka najbardziej kruchych pojęć i wyzwań związanych z chorobą i śmiercią. Ale tylko bardzo delikatnie, też nie wprost, wiąże je z religią. Bardziej pyta niż udziela odpowiedzi. Z rozmów z księdzem Lachem wyniosłem wrażenie, że to świadome założenie. Ja to nazwałem na swój użytek „pastelowym teatrem chrześcijańskim”.

I oto w „Sobowtórach” jest mocno inaczej. Pastelowe barwy zostają zastąpione jaskrawymi. Owszem mamy tu odrobinkę metafizyki, ale jest ona trochę kostiumem nałożonym na tezy chwilami wręcz publicystyczne. O wszystkim mówi się wprost, w pewnych momentach nawet krzyczy. Do konwencji musicalu pewna doza „interwencyjności” nawet pasuje. Ale autorka tekstu Magdalena Walusiak (ta sama, która napisała „Ifigenię) wyrzekła się światłocieni. Robi to wrażenie pulsującego życiem, chwilami oskarżycielskiego manifestu.

Czy wyraża się w tym duch czasów? Coraz mocniejszych i bardziej bezpośrednich starć kulturowych, gdzie dawanie świadectwa staje się wręcz koniecznością? Ciekawe pytanie.

W jednej historii nagromadzono masę lęków związanych ze światem wirtualnym zastępującym świat realny i zyskującym kontrolę nad człowiekiem. Widziałem już kilka młodzieżowych przedstawień dotykających podobnych przestróg, wiem, że to emocje realne, tu mają one jednak naturę przeważnie konserwatywną. Świat internetu dokonuje inwazji przede wszystkim na wartości i postawy drogie młodym katolikom. Miesza pojęcia, podstawia oszukańcze słowa i rozbija wspólnotę.

Czy wszystko mi się w tym tekście i tej inscenizacji podobało? Mam wrażenie, że wrzucono za wiele grzybów w barszcz, na zasadzie: zaprotestujmy przeciw temu. I jeszcze przeciw temu. Zarazem nie ma tu, i dobrze, jednego schematu. Klasyczni prawicowcy będę zapewne zawiedzeni bardzo symetrystycznym ujęciem problemu hejtu w polityce. Z kolei klasyczni liberałowie w ogóle tych lęków nie pojmą – sprowadzając je do nieporozumień technologicznych (obawa przed antytradycyjną cenzurą społecznościowych portali). Ja miałem chwilami zawrót głowy od nadmiernego zamętu. Ale musiałem schylić tę głowę przed jednym. Nie będąc entuzjastą teatru zaangażowanego, widziałem autentyczność tej emocji. W wielu wypadkach to zresztą także moja emocja.

Kilka razy „Sobowtóry” dotykały całkiem celnych obserwacji, jak wtedy gdy grupa młodych bohaterów w poczuciu totalnej kontroli nad ich życiem próbuje się odwołać do niedawnej przeszłości (konspiracyjne tradycje Polaków), ale brakuje im już pojęć aby wyobrazić sobie świat, gdzie nie korzysta się z pośrednictwa netu. Scena, w której jedna z dziewcząt próbuje objaśniać, czym były gazety, jest niepokojąca zabawna. Dla takich momentów (było ich sporo) chętnie wybaczę dramaturgiczne mielizny, łącznie z trochę chaotycznym, niezdecydowanym finałem. Albo zaniechanie drążenia metafizyki, z czym wiązałem większe nadzieje, a co porzucono na rzecz moralistyki.

I powiadam, to jest ich, oryginalne, własne. Pytany o to ksiądz Lach twierdzi, że to owoc jego wielogodzinnych rozmów z aktorami. I wierzę, bo tę emocję po prostu się czuło.

A co z wykonaniem? Żwawa, nieźle nakręcająca dramaturgię muzyka Michała Iwanka, dobre jako kontrapunkt piosenki aranżowane przez Kingę Moczydłowską i Martynę Sabak, niezłe pomysły na sceny zbiorowe z choreografią Justyny Kociuby. I może odrobinę mniej perfekcyjne wykonanie niż w przypadku poprzednich spektakli, gdzie poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko. Trochę więcej tu było spontaniczności, improwizacji, czasem kosztem dopracowania szczegółów – czuje się efekt naturalnej wymiany znacznej części zespołu.

Wybija się jako aktor Jan Filip, w roli demonicznego głównego Sobowtóra będącego demiurgiem złej zmiany. Ten chłopak wraz z Martyną Sabak (tu nieobecną jako aktorka) stworzyli, tworzą nadal, wstrząsający duet w „Oskarze i Róży”. On grał tam śmiertelnie chorego trzynastolatka tworząc pełną iluzję utożsamienia się z postacią. Tu jest bardziej plakatowy, jednorodny, ale charyzmatyczny. Dominuje nad resztą postaci głosem, ruchem, mimiką. Co jest oczywiście paradoksem, bo uosabia zło.

Zło jednak często bywa scenicznie bardziej atrakcyjne, nadto Filip to dziś jeden z najbardziej doświadczonych aktorów teatru ITP, a wcześniej młodzieżowego Teatru Trupa w Lubartowie. Miałem nawet wrażenie, że na końcu udaje mu się, nie wiem na ile świadomie, osiągnąć paradoksalny efekt „smutnego diabła”, mającego bogatą tradycję w  literaturze i teatrze.

Resztę zapamiętuje się częściej jako zbiorowość. Na uwagę i pochwały zasłużyli moim zdaniem szczególnie: Monika Barycka jako energetyczna wspólniczka Filipa-demiurga, oraz Jan Barycki i Joanna Podlodowska jako para próbująca przełamać klątwę powierzchowności sieciowych relacji. Dobre momenty miał Konrad Kowalski jako chłopak najmocniej buntujący się w finale przeciw nowemu wirtualnemu światu. Może tym aktorom trochę zabrakło okazji do rozwinięcia i pogłębienia postaci?

Nie narzekam jednak, bo cała opowieść mniej się koncentruje na rysunku psychologicznym bohaterów, bardziej na ogólnych wrażeniach, co – jak powiadam – jest zgodne z naturą widowiska muzycznego. Ksiądz Lach zapowiada zresztą nowy, kameralny spektakl „Zazdrośnice”, też według Schmitta, jedynie na cztery aktorki. Czy okaże się wydarzeniem na miarę „Oskara i Róży”? Zobaczymy. A jesienią „Pieśń nad pieśniami”, połączenie opowieści science fiction z wątkami biblijnymi. Trzeba przyznać, że wyobraźnia nie opuszcza ani kreatywnego księdza, ani kipiącego energią zespołu.

Nie opuszcza też pracowitość. Grają nie tylko w murach KUL. Objeżdżają Polskę, pokazują swoje przedstawienia w domach kultury i szkołach, na imprezach religijnych i kulturalnych – Płock, Czerwińsk, Parczew, Ostróda, Warszawa. Jest to tyleż misjonarstwo kultury teatralnej, co idei, wartości. Myślę o nich nie tylko z sympatią, ale i z zazdrością. Bo to co robią, ma sens.