16 grudnia – etiuda wigilijna „Hej, co się dzieje?!” na Opłatku Uniwersyteckim KUL-u
Spotkanie opłatkowe rozpoczynało się o 16, więc godzinę wcześniej spotkaliśmy się w garderobie. Na auli wszystko było jeszcze w proszku. Kiedy weszłam tam o 15 dopiero były ubierane choinki. A trzeba by zrobić próbę na scenie. Poza tym tłum ludzi, mnóstwo zamieszania, a w tym wszystkim my - jak zwykle w świetnych humorach ;) Powtarzaliśmy jeszcze teksty pastorałek, niektórzy nawet tańczyli (jedna melodia szczególnie przypadła nam do gustu;)), gdy zarządzono próbę na scenie. Czasu jak zawsze za mało więc zrobiliśmy tylko III akt. Na auli okropnie zimno, a my na bosaka i w krótkich rękawkach - a ksiądz jeszcze krzyczy, że źle, że za wolno, że poruszamy się po scenie „jak bydło” (cytat dosłowny:P) i że za cicho... No tak, mieliśmy zagrać nasze „jasełka” bez żadnego nagłośnienia, trzeba było więc uruchomić cały potencjał naszych przepon, w czym przodował Łukasz. ;)
Gdy przyszedł odpowiedni moment, zaczęliśmy. Z akordeonu popłynęły skoczne dźwięki i chłopcy odśpiewali pierwszą piosenkę, a potem... pasterze śpiący przy ognisku, budzący ich chór aniołów mówiący o narodzinach Jezusa w Betlejem, zły Herod w swoim pałacu, odwiedzający go Trzej Królowie, Diabeł i Śmierć, a w końcu w ostatnim akcie wszyscy udają się do żłóbka. Poszło szybko i gładko. Po etiudzie prędko się rozeszliśmy, bo o 19 mieliśmy się spotkać ponownie...
W tym roku nasze teatralna wigilia odbyła się kolejny raz w Piwnicy „Pod Aniołami” w żeńskim akademiku. Było pięknie. Elegancki stół, cudowna atmosfera, dobre jedzenie. Każdy stanął na wysokości zadania i przyniósł coś pysznego, a Ania z Antonem ugotowali ogromny gar prawdziwego barszczu ukraińskiego. Niezapomnianym przeżyciem było robienie sałatki z Kacprem i Kmakiem w ostatniej chwili w akademikowej kuchni. :D
Taki wieczór jest zawsze wyjątkowy. Bo jest to moment, gdy łamiemy się opłatkiem, składamy sobie życzenia i mówimy same dobre i piękne słowa prosto z serca. Takie, które niby można powiedzieć zawsze, ale mówi się raz w roku, właśnie przy tej okazji. Jesteśmy sobie już na tyle bliscy, że nasze życzenia nie ograniczają się do standardowego „zdrowia i szczęścia”. Są indywidualne, szczere, nieraz bardzo osobiste. Każdemu chce się tyle powiedzieć, każdego trzeba uściskać. Zeszło nam więc z tymi życzeniami niemal 3 godziny... Z akademika wyszliśmy około północy (biedna Ania została ze sprzątaniem po nas:( ), ale nasi kochani koledzy posiadający samochody porozwozili nas po Lublinie ;). Wigilia itepowa to kolejny moment kiedy tak bardzo doceniam, że wszyscy mamy siebie nawzajem...
15 grudnia – etiuda wigilijna „Hej, co się dzieje?!” w akademiku na Poczekajce
W tym roku na opłatek uniwersytecki ksiądz postanowił zrobić z nami dwudziestominutowe tradycyjne jasełka. Był więc tradycyjny, dosyć trudny rymowany tekst, byli pasterze w kożuchach i kapeluszach, były anioły z gwiazdami na czołach i skrzydłami z bibuły, był Herod ze swym kanclerzem i kapłanami, Diabeł i Śmierć, Trzej Królowie mówiący z akcentem rosyjskim (bądź białoruskim;)), czeskim i śląskim, były kolędy i pastorałki śpiewane do akompaniamentu akordeonu. Trzeba się było szybko nauczyć tekstu, szczególnie dużo go mieli Łukasz jako sędziwy Bartosz, Bartek P., który był „ślicznym pasterzem Maćkiem”:D i Kacper – Herod. Trzeba też było nauczyć się kolęd i pastorałek (szczególnie tych drugich), wbrew pozorom nie była to taka oczywista sprawa;), znaleźć w kantorku jakieś „pasterskie odzienie” dla chłopaków, zrobić srebrne gwiazdki i bibułowe skrzydła (Ola i jej „fabryka aniołów”...;)) i ogarnąć to wszystko na w zasadzie dwóch tylko próbach.
Dzień przed występem na KUL-u przedstawiliśmy etiudę w ramach spotkania opłatkowego w żeńskim akademiku na Poczekajce. Występowaliśmy w Piwnicy „Pod Aniołami”. Próbę zrobiliśmy szeptem, bo za ścianą w kaplicy trwała Msza. Miejsca tam mało, trzeba było więc parę rzeczy do tego dostosować, a zrobiło się jeszcze ciaśniej gdy weszli ludzie. Kacper, który w I akcie był jak reszta chłopaków pasterzem, miał problem ze strojem. W przeszukanym już kantorku nie zdołał znaleźć niczego, co choć trochę mogłoby przypominać strój pasterza – znalazł jedynie futerko w panterkę:D i coś w rodzaju kamizelki ze skaju, w której wyglądał jak kowboj z Dzikiego Zachodu. Ostatecznie wystąpił w tejże kamizelce, ku ogromnej uciesze mojej i Magdy:D:D. Ogólnie wszystko poszło dobrze, zdołaliśmy się przecisnąć przez tłum przy wchodzeniu na „scenę”, w miarę nie pomylić się w tekstach i zaśpiewać. Ten występ był też itepowym debiutem dla sześciu nowych osób: Kingi, Klaudii, Doroty, Mateusza, Damiana i Piotrka. Wróciliśmy do domów z perspektywą jutrzejszej etiudy na KUL-u i naszej wigilii... ;)
29 listopada – „Prorock” w Wyższym Seminarium Duchownym
W nocy Lublin porządnie zaatakowała zima. Od rana sypał gęsty śnieg, zasypane były wszystkie ulice, chodniki, pętle autobusowe. W mieście oczywiście zupełny paraliż komunikacyjny, a tu się trzeba na 16 dostać do seminarium, bo o 17 mamy zagrać tam „Prorocka”. Ci, co mieszkają bliżej jakoś dojdą na piechotę, ale pozostali skazani są na łaskę i niełaskę MPK i muszą liczyć na to, że uda im się cudem złapać jakiś autobus...
Rano oczywiście nie udaje mi się dotrzeć na KUL, gdzie mieliśmy ładować scenografię i stroje do busa. Reszta wybrańców pojawia się tam i dzielnie pracują najpierw w kantorku, a niektórzy również potem w seminarium.
Na umówioną 16-tą, mimo niesprzyjającej aury, w WSD jest większość z nas. Czasu mamy mało, bo ledwie godzinę. Dostajemy garderobę i zabieramy się do pracy przy scenografii, przebieramy się itd. W pośpiechu i bałaganie gubię element mojego stroju – czapkę – i dzięki temu mam zaszczyt wystapić w osobistej czapce Łukasza, która akurat pasuje do klimatu:D. Mikroporty sprawdzamy tyle o ile, śpiewając po kawałku jakieś piosenki. Rozśpiewka też w biegu. Okazuje się, że nie będzie Kacpra. Utknął w drodze z Buska gdzieś wśród nieodśnieżonych dróg. Kuba musi więc wystąpić dziś jako sługa 2 w 1 i błyskawicznie douczyć się kwestii Kacpra – rewanż za wrześniowego „Prorocka”;). Brakuje jeszcze Magdy, Gosi A. i Michała. O 16.30 rozpaczliwy telefon od Magdy „Mary, gdzie jesteście?! Stoję pod bramą!”. Okazało się, że Madzia szukała seminarium w katedrze...:D Gosia również jakoś dojeżdża i nawet zdąża prześpiewać na próbę „Pokój nad Jeruzalem”. Michał natomiast wpada mniej więcej za dziesięć piąta.
Spektakl szczęśliwie się więc rozpoczyna. Scena jest nieduża i ciasna przez co wpadamy na siebie co chwilę, ale trzeba jakoś to ograć. Układ z „płonącymi doniczkami” na „Błogosławcie Panu” zza sceny wygląda tak, jakby cała czwórka „wieśniaków” miała powpadać na siebie i popodpalać wszystko dookoła. Tuż przed wyjściem na scenę żon omal nie umieramy z dziewczynami ze śmiechu przez Kmaka, który w swoim „boskim” białym stroju i makijażu przedziera się za sceną i daje jakieś komiczne znaki Antonowi (chyba chodziło mu o flagę, a przynajmniej tak to wyglądało:D:D). Odbiór spektaklu przez specyficzną bądź co bądź widownię jest bardzo dobry i dostajemy chyba aż za duże brawa. No a po nich demontaż sceny, sprzedawanie płyt i przygotowana dla nas kolacja – miły akcent w tym zimowym dniu. ;)
20 października – „Nowy Raj Utracony” po raz ostatni na KUL-u (?)
W środę po premierze wszyscy czuliśmy już zmęczenie całym tym projektem pt. „Nowy Raj Utracony”. Ale trzeba było zagrać jeszcze raz i to nie byle jak! Otóż miał to być prawdopodobnie nasz ostatni spektakl na kulowskiej auli w tym sezonie i w ogóle ostatni „Raj” w najbliższym czasie. Poza tym mieliśmy dziś mini-jubileusz – dzisiejszy spektakl miał być dwusetnym występem ITP od momentu powstania teatru.
Zrobiliśmy rozśpiewkę, rozciagnęliśmy się tu i ówdzie, rozłożyliśmy w kulisach rekwizyty. Ci, którzy mieli mikroporty sprawdzili je i zaśpiewaliśmy na scenie „Lot szatana” i „Walkę” bez choreografii w celu sprawdzenia pojemnościówek. Dziś przed spektaklem było najspokojniej ze wszystkich trzech „Rajów”.
Dużo ludzi przyszło zobaczyć NRU, widownia była prawie tak liczna jak na premierze. Wśród publiczności pojawił się bardzo pokaźny fanklub Antona – około 60 osób z Ukrainy! (Plotka głosi, że potem koleżanki Antona niemalże ustawiały się w kolejce do zdjęcia z nim).
Spektakl szedł dobrze, równo i bez wpadek. Tym razem chyba nikt nie pogubił latarek, pannie młodej nie spadł welon, nikogo nie kopnął prąd z żadnego przerwanego kabla, a „Lot szatana” udał się chyba najlepiej ze wszystkich trzech spektakli. Doszłam też do perfekcji w zakładaniu Kubie skrzydełek, tak, że pomimo zaledwie kilkunastu sekund na przebranie się był gotowy do ponownego wybiegnięcia na scenę jeszcze zanim Przemek skończył swoją kwestię o durniach i maminsynkach. Z odnotowanych przeze mnie wypadków – „jedynie” rozwalona do krwi stopa Doroty po „walce”...
Po ukłonach czekała nas mała niespodzianka ze strony Księdza Dyrektora – każdy dostał zdjęcie, jedno z tych robionych wczoraj, na pamiątkę dwusetnego spektaklu ITP. Tym razem też był na widowni Mariusz Kozubek, autor scenariusza NRU, którego oczywiście wywołaliśmy po ukłonach na scenę. Podobno mu się podobało (spektakl, nie wywołanie na scenę – zresztą może jedno i drugie...?).
Posprzątaliśmy scenę i poznosiliśmy rzeczy do kantorka z pewnym żalem, że to już po wszystkim, że teraz pewnie się nam długo nie przydadzą... i w ramach pocieszenia i pobycia jeszcze trochę ze sobą poszliśmy na kręgle.
19 października – „Nowy Raj Utracony” po raz drugi
Drugi spektakl, czy jak kto woli pierwszy popremierowy, jest zawsze dość słaby. Opada z nas napięcie i skupienie premierowe, a to dla spektaklu nie jest korzystne. Część z nas przyszła na próbę z przeczuciem, że pewnie coś dziś nie wypali. Ustawianie scenografii szło opornie i grzebaliśmy się z tym jakieś 2 godziny. Po naprawie zniszczonej na premierze szafy trzeba było na nowo doczepić do drzwi rzepy. Zajęłyśmy się tym z Dorotą - przekopując najpierw kantorek w poszukiwaniu zapasowych rzepów, a potem rozkminiając która folia jest nakładana na które drzwi i biegając po KUL-u w celu zdobycia zszywek. Zajęło nam to więcej czasu niż powinno, ale grunt, że było zrobione. Na dwa spektakle powinno wystarczyć. Na rozśpiewce i rozgrzewce też nie mogliśmy się skupić, aż ksiądz sie wkurzył i przyszedł nas ochrzanić gdy ćwiczyliśmy. Ruda była bardzo zdenerwowana dzisiejszym spektaklem, a Ewa zapomniała składanego dinozaura do sceny z Bartkiem i Kinder-Niespodzianką. Ostatecznie użyli małego dinozaura „w jednym kawałku” i jakoś ograli składanie. Tak czy siak – „wyszedł dinozaur!”
Spektakl jednak nie był taki zły. Trochę za cicho mówiliśmy i śpiewaliśmy. Jedna z większych wpadek to świetlówka z laboratorium, która się nie zapaliła . Za chwilę wiedziałam już dlaczego – w ciemnej kulisie natrafiłam przez przypadek dłonią na przerwany kabel. Oczywiście był on podłączony do prądu. Jak wiadomo dotknięcie włączonego do gniazdka nieizolowanego kabla kończy się zwykle kopnięciem prądem. Nie inaczej było w tym przypadku. Lekko mną telepnęło i poparzyło mi palce, ale nie straciłam zimnej krwi na tyle, by kazać Ewelinie jak najszybciej odłączyć nieszczęsny kabel z gniazdka. Za chwilę trzeba było w ciemnościach wybiec na scenę do Lotu szatana, ale przez to zdarzenie nie mogłam się skupić i co chwilę myliłam się w słowach piosenki i w gestach.
Ogólnie spektakl należał chyba do udanych. Publiczność była taka sobie. Mało się śmiali, reagowali może nie tak jak byśmy chcieli, ale daliśmy temu radę. Po spektaklu ksiądz zwołał nas na grupowe zdjęcie w dwóch wersjach: w strojach brzoskwiniowych i w komżach diabelsko-anielskich. Nie musieliśmy dziś nosić dekoracji do kantorka, zostawiliśmy rzeczy w garderobie i rozeszliśmy się obiecując sobie, że jutro mimo wszystko NRU pójdzie nam lepiej.
15 października – Nowy Raj Utracony – PREMIERA!
NRU przygotowywaliśmy od sierpnia, czyli wcale nie mieliśmy dużo czasu, zważywszy, że przez cały wrzesień nie było żadnych prób. I nadszedł w końcu dzień premiery. Dzień, który wszyscy zarazem lubią i nie, w którym jest pełno nerwów, napięć, stresów, a po wszystkim jest pięknie i miło.
Zebraliśmy się na KUL-u o 10 z niepewnością w sercach. Poprzedniego dnia tzw. próba generalna nie była taka jak powinna – delikatnie mówiąc. Przypominała raczej parodię próby generalnej... W dużej mierze przez to, że po raz pierwszy ćwiczyliśmy z całą scenografią, wszystkimi strojami i rekwizytami. To co działo się za kulisami i za sceną przypominało jakiś Armageddon, bo nikt nie wiedział co ma w którym momencie wziąć, w co się przebrać, z której strony wyjść ze sceny lub na nią wejść. Okazało się na przykład, że chłopaki mają zaledwie kilkanaście sekund na przebranie się w ciasnej i ciemnej kulisie w diabelskie komże albo że brzoskwiniowe bluzki i sukienki też musimy nałożyć błyskawicznie. Był to też dzień, w którym Ela, Gosia i Agnieszka pierwszy raz dostały swoje stroje do tańca Lady Eve i tu powstał kolejny problem – kostiumy Eli i Gosi trzeba było ponownie przerobić – krawcowa wzięła je więc i miała dostarczyć kilka godzin przed premierą. Po tej próbie wszyscy bardzo baliśmy się o piątkowy spektakl, a Łukasz i ja mieliśmy koszmary senne.
W piątek rano zaczęliśmy od poprawiania scenografii i doklejenia rzepów na szafy – które zresztą wcale nie chciały się tam trzymać. Sporo rzeczy czekało na ostatnie poprawki. Soliści sprawdzili mikroporty i zrobiliśmy ostatnią przedpremierową próbę całości. Chyba wszystkich ona w miarę uspokoiła. Po wczorajszej klęsce spięliśmy się i było dużo lepiej – przynajmniej jeśli chodzi o działalność „zakulisową”. O 14 ksiądz ogłosił 2-godzinną przerwę. Z dziewczynami w większości spędziłyśmy ją w kantorku przyszywając do kostiumów Lady Eve złote dodatki i piórka oraz zaszywając pękniete na próbie szwy (stroje te pani krawcowa uszyla za ciasne).
Gdy spotkaliśmy się ponownie zostało już naprawdę mało czasu. Przebrani w dresiki po tysiąc razy sprawdzaliśmy czy wszystkie rekwizyty leżą za kulisami w odpowiednich miejscach, przygotowywaliśmy stroje, w które trzeba będzie się przebrać w trakcie spektaklu itd. Gosia J. zrobiła z nami rozśpiewkę, podczas której Ela szyła jeszcze na Gosi A. piórka. Potem makijaże, fryzury, próba solistów i próba Lady Eve. O 17.30 zaczęto wpuszczać widzów, a my trochę się porozciągaliśmy.
Kiedy już wszyscy się stresowaliśmy, Dawid z Becią zapowiedzieli oficjalnie premierę Nowego Raju Utraconego i trzeba było wyjść. Wszystko poszło w miarę gładko. Na stworzeniu światła ktoś oczywiście pogubił latarki, potem Ani spadł welon i leżał na brzegu sceny, póki tuż po Prologu, w ciemnościach, ktoś się nad nim nie zlitował wykopując go za kulisy. Ale w gruncie rzeczy były to drobiazgiJ Zadziałała nawet ta nieszczęsna świetlówka w scenie laboratorium, może dlatego, że z dziewczynami trzymałyśmy z kulis za nią mocno kciuki. Publiczność – jak to na premierze najlepsza z możliwych – reagowała wspaniale. Ania i Bartek, czyli Ewa i Adam, poradzili sobie świetnie, wzbudzając nieraz aplauz widowni (jak choćby Bartek w bluszczu... J). Wszyscy dali z siebie wszystko.
Już na ukłonach napięcie opadło i poszły w zapomnienie wszystkie nerwowe przygotowania. Uśmiechaliśmy się i ściskali. Usłyszeliśmy bardzo dużo dobrych opinii od wielu, wielu osób. Gdy już sprzątaliśmy scenę po całym zamieszaniu wydarzył się tylko jeden niemiły incydent. Wielka rampa z reflektorami stojąca przed sceną zupełnie nagle i niespodziewanie runęła na scenę. Zniszczyła w kawałki jedną z szaf i wykrzywiła metalową ramę. Ale na szczęście nie uszkodziła nikogo z nas!
Na koniec był oczywiście bankiet, jednak szybko się skończył, a po nim poszliśmy pośmiać się do Kacpra, który do bankietowych ciastek serwował kawę z ekspresu.
(M.B.)
22 września – „Prorock” na VII Lubelskim Festiwalu Nauki
W ramach VII LFN mieliśmy dziś zagrać „Prorocka” dwa razy. Rano o 11 i wieczorem o 18. Próbę na szczęście udało się zrobić poprzedniego dnia i nie powtórzyła sie sytuacja – wbrew najczarniejszym wizjom księdza – z 24 styczniaJ. A było co próbować – od ostatniego spektaklu minął ponad miesiąc, a poza tym mieliśmy dość duże braki w ludziach i trzeba było się z tym uporać i połatać niektóre sceny. Nie było z nami Kuby, Bartka P., Doroty, Wioli i Antona. Ale, jak wiadomo, „Prorocka” można zagrać w trzy osoby, więc poradziliśmy sobie doskonale J.
O 9 spotkaliśmy się na próbie technicznej i od razu wystąpił pierwszy problem – zginął klucz od kantorka. Od wczorajszej próby nikt go nie widział i nie wiadomo kto i co z nim zrobił. W kantorku były wszystkie nasze stroje, rekwizyty, problem był więc wielkiej wagi. Rzuciliśmy się więc na poszukiwanie klucza po całym KULu, póki jeszcze ksiądz nie był bardzo zły. Klucz się oczywiście szczęśliwie znalazł i mogliśmy się dostać do naszych prorockowych skór tudzież glanów.
Po próbie mikroportów prześpiewaliśmy parę piosenek i zrobiliśmy jeszcze próbę żon, już z Ewą, której nie było wczoraj. Potem makijaż, ciuchy, rozśpiewka... Przed 11 aula zaczęła się wypełniać – w znacznej większości uczniami gimnazjum, co okazało się dla nas trochę traumatyczne. Na pierwszej piosence siedzieli jeszcze cicho, ale już po pierwszych słowach Eli: „Dzisiaj to zrobię” po auli przeszedł chichot wywołany jednoznacznym dla gimnazjalistów skojarzeniem. Potem przez cały spektakl było to samo, albo i gorzej. Młódź na widowni świetnie się bawiła głównie swoim towarzystwem i nie szczędziła nam głośnych komentarzy. Ale sam spektakl przebiegał raczej bez komplikacji. Z powodu braku Bartka i Doroty „Pokój nad Jeruzalem” został załatany mną, Ewą i Olą – zaśpiewałyśmy więc tę pełną wiary i nadziei piosenkę, by tuż po niej w garderobie przeistoczyć się w pałające żądzą mordu żony króla. Przemek, który dziś debiutował jako król, poradził sobie naprawdę dobrze. Kacper miał okazję wykazać się w ekskluzywnej roli dwa w jednym, a Bóg tym razem wystąpił w dwóch osobach. Tylko raz przeżyłam wraz z Elą chwilę grozy, widząc z kulisy jak podczas rozbierania pomnika jedna z głów wylądowała na podłodze i została niemal stratowana przez schodzących ze sceny ludzi.
Wieczorem grało się lepiej. Co prawda zadrżeliśmy, widząc przez okno jak na KUL zmierzają nowe zastępy dzieciaków w różowych bluzkach, ale wbrew naszym obawom okazały się dobrą publicznością. Po spektaklu sprzedaliśmy nawet siedem „Prorockowych” płyt, a pewien mały chłopczyk z przejęciem oznajmił: „Od dziś jesteście moimi fanami!”:D Gdy ochoczo jak zwykle zabraliśmy się za sprzątanie scenografii przyszło jakieś gimnazjum z Parczewa by zrobić sobie z nami zdjęcie. Nie mogło też zabraknąć jeszcze jednego radosnego akcentu. Otóż następnego dnia nasz Ksiądz Dyrektor obchodził urodziny, odśpiewaliśmy więc „Sto lat” i wręczyliśmy kartkę z baaaardzo wymyślnymi życzeniami:P Czasem potrafimy być kreatywni! (M.B.)
19 sierpnia - "Prorock" na Campo Bosco
Rzadko się zderza żebyśmy grali spektakl w czasie warsztatów ale tym razem jakoś tak wyszło. Wiązało się to oczywiście z pewnym zamieszaniem. Trzeba było wprowadzić do spektaklu na szybko trzy nowe osoby: Gosię, Przemka i Wiolę. Trzeba było ściągnąć cudownego naszego Radzia. Trzeba było uzupełnić braki w kostiumach i rekwizytach BEZ dostępu do kantorka...
Do Czerwińska dojechaliśmy na raty bo jeden z samochodów (ten wynajęty) się zepsuł ;P. Ale Ci którzy dotarli wcześniej znaleźli sobie zajęcie - objadanie przygotowanej dla nas kawiarenki i gra w psychiatrię (biedna zgadująca Dorotka, której się wszystko pokręciło) ;D. A potem już wszystko potoczyło się szybko: przenoszenie dekoracji, rozstawianie ich na scenie, preparacja rekwizytów. Na mnie spadła odpowiedzialność za przygotowanie ogników. No i znalazłam się w ciekawej sytuacji bo właściwie co mieliśmy do dyspozycji? Cztery plastikowe doniczki. A co z resztą? Piaskiem, jakąś folią izolacyjną, dżinsem, drutami, podpałką? "Wymyśl coś" - powiedział ksiądz. A więc chwilę później czterech "wieśniaków" biegało po parku klasztornym obdzierając krzaki z liści (izolacja) i kopiąc ziemię (zamiast piasku). Bartek zdobył gdzieś trochę sreberka na izolacje boków. Znalazł się też kawałek drutu i podpałka. Tylko ten dżins... Bez niego nie będzie zniczy dla wieśniaków ani ognistej misy. Czas przeszedł na podjęcie kroków radykalnych. Wzięłam nożyczki i zaczęłam odcinać kolejne paski materiału od swoich spodni. Miałam nadzieję, że się skończy na odcięciu trochę za długich nogawek ale to nie wystarczyło - ze spodni zrobiły się rybaczki. Cóż, znicze zostały wykonane.
Próba na scenie, jak to zwykle w takich warunkach, byłą krótka i służyła jedynie ustawieniu sprzętu nagłaśniającego i świateł. Zresztą i tak zaraz musieliśmy biec na kolację, a potem zająć się drobiazgami w stylu rozśpiewki, rozgrzewki, makijażu, przygotowania kostiumów. Nie było się czasu nudzić.
Ok. 19 zebraliśmy się za sceną. Skupić się przed spektaklem było delikatnie mówiąc trudno - zaledwie kilka metrów od nas szalały dzieciaki bo na scenie był jakiś kabaret czy coś. Ale my staraliśmy się wyciszyć. A gdy nadszedł czas - wyszliśmy. Szybko okazało się, że nasi debiutanci radzą sobie doskonale - Gosia pięknie zaśpiewała "Pokój nad Jeruzalem". Od początku było czuć, że spektakl ma klimat. A publiczność uciszała się nawzajem bo interesowało ich chyba to co my mieliśmy do powiedzenia ;). Było oczywiście kilka wpadek i sytuacji trochę wyprowadzających z równowagi: podczas "Nad rzekami złudzeń" dwa razy wpadliśmy na siebie z Kacprem, w układzie do "Błogosławcie Panu" zrobiłam obrót w złą stronę i omal nie spadłam ze schodów gdy zbiegałam ze sceny. Ale najdziwniejsze było dla mnie gdy tuż przed "Cudownym wozem" zobaczyłam, że Przemek stoi na schodkach i ma zamiar wyjść zaraz na scenę. Konsternacja. Czyżby nasz młody kolega chciał po chamsku wygryźć Radzia?! Na szczęście nie. Jego zamiarem było pomóc podczas budowania pomnika - trzy kapłanki, demonów brak więc pomoc była jak najbardziej wskazana ;). Cóż, pomógł. A potem do "Błogosławcie Panu" siedział skulony za kulisami żeby móc pomóc także przy zdejmowaniu pomnika. I to właśnie jest zaangażowanie!
Zanim się obejrzeliśmy staliśmy wszyscy na scenie śpiewając "Na skrzydłach Boga". Bisu nie było, bo było późno, chłodno i uaktywniły się komary. Nie udawajmy zresztą, że jesteśmy takimi gwiazdami ;P. Gwiazdy nie musiałyby demontować i nosić dekoracji mimo, że ledwie stoją na nogach. Tak, trzeba było się sprężyć, spakować ramki i inne takie, przebrać się i zdemakijażować żeby jak najszybciej wyjechać. Bo przecież w Lutomiersku czekała nas zwyczajna praca warsztatowa. W drodze powrotnej nie obyło się oczywiście bez przygód ale to już zupełnie inna historia... :)
Lutomiersk 2010 - warsztaty letnie ITP
W dniach 15 - 27 sierpnia w Lutomiersku koło Łodzi odbyły się kolejne, dziesiąte już, letnie warsztaty ITP. Dziewiętnastoosobowy zespół aktorów przez dwa tygodnie pracował nad musicalem "Nowy Raj Utracony", którego premiera przewidziana jest na połowę października. Zajęcia ze śpiewu prowadziła dla nas Gosia Józwik, nad dekoracjami trudziła się Ela Piekorz, z maszyną do szycia walczyła Gosia Adamczyk, a dużą pomocą przy tworzeniu choreografii służyła Ania Ruda. Nad wszystkim czuwał oczywiście ksiądz Mariusz Lach.
Niemal każdy dzień był mocno wypełniony zajęciami: rozgrzewki, śpiewanie, "ustawianie" poszczególnych scen, robienie dekoracji, szycie kostiumów, dyżury gospodarcze. Nie zabrakło jednak czasu na integracje przy kawie i kalamburach oraz na wspólną modlitwę.
Dodatkowo nasz czas pochłaniało "odświeżanie" "Prorocka" - do spektaklu weszły trzy nowe osoby. W pierwszym tygodniu warsztatów wyjechaliśmy z "Prorockiem" do Czerwińska, żeby zagrać dla młodzieży zgromadzonej na Campo Bosco. Zostaliśmy przyjęci bardzo życzliwie. A wyprawa do Czerwińska obfitowała w przygody.
Niezwykle radosnym momentem tych warsztatów był wieczór przeznaczony na prezentacje przygotowanych przez nas wcześniej piosenek z musicali. Poziom prezentacji był na prawdę wysoki ale najlepsi okazali się Ola i Bartek Jasiocha śpiewający "Świetlistą noc" z "Romea i Julii". Po piętach tej uroczej parze deptał kwartecik: Ania, Ela, Łukasz i Przemek śpiewając "Money, money" z musicalu "Kabaret".
Ostatniego warsztatowego wieczoru odbyła się "prapremiera" "Nowego Raju Utraconego" - zrobiliśmy bardzo konkretny i solidny przebieg całego spektaklu. I to nawet w obecności publiczności - czteroosobowej bodajże. Miło było zobaczyć, że te męczące warsztaty tak szybko przynoszą satysfakcjonujące efekty.
Więcej wspomnień o warsztatach znajdziesz tutaj...
19 czerwca - grill na miłe zakończenie sezonu
Środek sesji ale cóż - trzeba się jeszcze po integrować przed wakacjami. Odrywamy się więc od nauki, zabieramy ze sobą pyszne jedzonko i dobry humor i jedziemy do Izy na grilla. Zbiera się nas kilkanaście osób (niektórych, tak jak Dorotkę, trzeba, ściągnąć siłą ;D). To jest odpowiedni czas żeby po prostu pobyć razem. Gadamy, pałaszujemy smakołyki, wygłupiamy się. Bartek Jasiocha uczy nas nowej gry "Bunny, bunny" i jest przy tym oczywiście mnóstwo śmiechu. Mąż Izy dzielnie dyżuruje przy grillu żeby jedzenia dla biednych studentów nie zabrakło, a żeby nie było nudno częstuje chętnych fajką wodną ;P. Sama Iza też niemal wychodzi ze skóry żeby było smacznie, syto i miło. Imprezka jest bardzo udana mimo, że komary dokuczają. Jednak około 21 towarzystwo się rozpierzcha bo obowiązki sesyjne czekają...
5 czerwca: "Prorock" na Placu Archikatedralnym
Noc kultury - moc improwizacji
Ostatni "Prorock" w sezonie. Zbieramy się na próbie, idzie nam trochę opornie. Ale podczas spektaklu na pewno będzie lepiej. Spektakle plenerowe przyciągają chyba więcej kłopotów niż zwykle. Okazuje się, że dekoracji nie można przewieźć taksówką bo żadnej o tej godzinie nie da się zamówić :P. Więc ci, którzy "mają" w rękach i w nogach chwytają się za ramki i szorują na Stare Miasto. Okazuje się też, że nie będzie z nami Moni. Trzeba połatać zbiorówki i zrobić układ z ogniami na trzech "wieśniaków". A, i jeszcze trzecią doniczkę trzeba zrobić. I podpałki do ogni zabrakło. Biegnę ją kupić.
Ledwie dobiegam na próbę. A na placu praca wre już od jakiegoś czasu. Zamieszanie z zagospodarowaniem przestrzeni, z przedłużaczami dla bogów, z nie oświetloną "garderobą". Przebieramy się po ciemku, depcząc się wzajemnie. Wolę nie myśleć jak poradzą sobie ci, którzy muszą się malować... Wyjście na scenę się opóźnia ale w końcu...
Gdy wychodzimy doznaję niesamowitego wrażenia - wokół mnie jest ogromna przestrzeń, którą mogę wypełnić całkowicie swoim głosem. Publiczność jest średnio liczna, wielu ludzi podchodzi na chwilę i zaraz odchodzi. Pod sceną jednak nie wzruszenie trwa kilku osobowa reprezentacja ITePków. Są też inni znajomi - kilka minut po rozpoczęciu spektaklu słyszę wrzask: "Dominik! Dooominik!" ;D. No to już wiadomo czyi przyjaciele się stawili. Mimo zupełnie nowej przestrzeni scenicznej i zakłóceń płynących od strony ulicy gra się nam bardzo dobrze.
Spektakl kończy się przed północą. Wszyscy są zmęczeni. A tu jeszcze ramki trzeba odnieść. Ja migam się od roboty bo dosłownie ledwie trzymam się na nogach... Mam farta - mój kolega jedzie do domu taksówka i proponuje mi żebym się z nim zabrała. Cóż, korzystam z okazji. Wyglądając przez okno taksówki dostrzegam Dominika i Przemka maszerujących z ramką w stronę KULu... Ach, ta pracowita młodzież! I pomyśleć, że ja też kiedyś taka byłam... ;P
3 czerwca - VIII Koncert Chwały "Pójdź za mną"
Kolejne Boże Ciało. Kolejny Koncert Chwały. Kolejny, już trzeci, występ ITP. Przygotowania pochłonęły sporo czasu i energii. Warsztaty, próby, praca indywidualna (np. robienie "rybek" w oparach butaprenu). A wszystko to oczywiście na większa chwałę Bożą. W czwartkowe popołudnie zbieramy się na Placu Litewskim. Jestem trochę zdenerwowana - nie mamy węgielków do kadzideł. Na szczęście Bartek Jasiocha i Ola dają się namówić na spacer do pobliskiego kościoła kapucynów w celu użebrania kilku węgielków. Scena - tzn. te podesty na których mamy grać są jakieś małe. Wyrobimy się przestrzennie z układami? Chyba musimy. W scenie z demonami mamy problem z rzucaniem Bartkiem... Marcin przywozi ikony do drugiej sceny - tzn. "ikonę" kamień i "ikonę" gałąź... Eee... Aż muszę go zapytać o symbolikę. A no kamień symbolizuje proroka Eliasza i wiąże się z pewnym epizodem z jego życia, który odbył się w górskiej jaskini, zaś gałąź to Mojżesz i tu skojarzenie z krzewem ognistym jest dość jasne.
Po próbie idziemy do domów, na "przerwę". Ponowna zbiórka wieczorem. Ok. 19 wskakujemy w swoje super dresiki, kończymy robienie fryzów, pozbywamy się prywatnych drobiazgów i czekamy na nasze pierwsze wyjście. W międzyczasie jeszcze rozgrzeweczka jakaś.
Nareszcie wychodzimy. Pierwsza scenka idzie gładko - poza tym, że rybki się trochę plączą. Zbiegamy pospiesznie bo trzeba szybko rozpalić kadzidła. Oj, nie jest to proste. Parzę sobie palce i pluję z raczej mizernym skutkiem. No nic, biegniemy do wejścia na scenę. Stoję i czekam z Ania, trzymającą "Mojżesza" Ma go zapalić tuż przed wejściem na scenę. ale jak to zrobić kiedy wokół pełno ludzi? Nad głowami im tę gałąź podpalić?! Finalnie "Mojżesza" nie udaje się zapalić i na scenę wchodzi krzew nie-ognisty ;P. Ale nie ma się co przejmować bo już trzeba biec żeby poprawić kadzidła przed następna scenką. Tak się zajmuję poprawianiem kadzidła, że przegapiam moment wyjścia na scenę. No jak to? to ja miałam iść pierwsza! O kurde! Biegnę,doganiam ich, mijam pierwszą, drugą, trzecią osobę. A oni już zatrzymują się i klękają. Ale ja muszę dojść na swoje miejsce! Klnę więc pod nosem i kopię Antona oraz Gosię żeby się przesunęli. No, jakoś udaje mi się dojść ale nie łudzę się, że ta wpadka pozostała nie zauważona. Potem jest lepiej - wyrabiam się w "burzowym" układzie i zbiegam ze sceny z ulgą... Czas na scenę z demonami, moją ulubioną. Oby tylko nikt z nas nie spadł z podestu. Dość mocno maltretujemy Bartka ale tak właśnie miało być ;P. Powoli zbliżamy się do końca - finału z pochodniami. Zapalamy je starając się nie zrobić krzywdy widzom, którzy tłoczą się niebezpiecznie blisko. Pierwsza, druga, trzecia para... Idzie dobrze. Kątem oka szukam Łukasza - żeby tylko obroty wyszły nam równo. Owszem, udaje się. Scenka się kończy, rozbrzmiewają dźwięki "zgospelowanego" (ble!) "Te Deum" i schodzimy ze sceny żeby utworzyć szpaler. Jeszcze tylko kilka minut i możemy mykać (na około, bardzo na około) za scenę. Po drodze rozpada się czyjaś pochodnia... Kilka osób jako bonus otrzymuje zadanie - posiedzieć na scenie podczas pieśni uwielbienia, trzymając sztuczne ognie. troszkę to zabawne.
Gdy nadchodzi czas na podziękowania wszyscy znowu wbiegamy na scenę. Zaczyna się ostatnia piosenka, a ITP oczywiście rozkręca imprezę odbijając sobie wcześniejsze w miarę przyzwoite zachowanie. Klaszczemy, skaczemy, krzyczymy. Dwa razy wybiegamy "na solo" na podesty. Po prostu ITP-ADHD :). Wieczór kończy się bardzo radośnie...
21 maja - DAWID.FM
Tyle przygotowań, krzątania się, starań wokół zapraszania uczestników, szukania sponsorów, robienia "Prologu NRU". I oto nadszedł wyczekiwany ranek. Biegnę z młodsza siostrą na KUL. Mam nadzieję, że o wszystkim pamiętałam. Zaraz trzeba zacząć pracę w kawiarence: ławki po przestawiać, jedzenie znieść. Lada chwila powinni się zejść moi pomocnicy. No, już są. Traktuję swoje szefowanie kawiarence może trochę zbyt poważnie ale... Wszyscy pomagają jak mogą. Zjawia się Przemek, który do ekipy kawiarenkowej nie należy ale akurat ma trochę wolnego czasu. No i zostaje na cały dzień (ludzie, bierzcie przykład!).Robimy kanapki, poczyniamy ostatnie niezbędne zakupy. Ale jakoś tak pustawo w tej kawiarence... Cóż, dyżurować trzeba. zresztą do próby i występów konkursowych jeszcze ho ho ho więc co tu innego można robić. W kawiarence jest wesoło - ksiądz wylewa na siebie moja kawę bo zbyt zamaszyście wita się z obecnymi. Anton między jedną a druga kanapką pisze, korzystając z pomocy kilku osób, wstęp do swojej pracy proseminaryjnej. Ania samozwańczo obejmuje funkcje mojej prawej ręki i dyryguje drużyną robiącą kanapki za pomocą tępych noży ;P.
Przychodzi chwila gdy bierzemy swoje super dresiki i biegniemy pod aule. Kawiarenkę (pustą) zostawiam pod opieką Kamila. Przebieramy się, robimy zamieszanie szukając swoich kwiatków i latareczek. Ksiądz jest zdenerwowany - krzyczy na nas podczas próby. Cóż, przywilej reżysera...Tak właściwie to nie mamy już czasu na próbę. Ksiądz każe nam schować się w kulisach i czekać na rozpoczęcie festiwalu. Zbliża się piętnasta. Ojciec Dyrektor przemawia do widzów tłumacząc im, że to co za chwile zobaczą to tylko próba i nie ma się co ekscytować i nie należy nas zbyt surowo oceniać. Trochę to demobilizujące... Ale trzeba zaczynać. Pomijając to, że mamy za mało miejsca to idzie nam nie źle. Gdy wpadam po raz drugi na rozstawiony na scenie sprzęt zdaję sobie sprawę, że wpadki są nieuniknione. Musimy po prostu zrobić co do nas należy bez względu na warunki. Po "występie" (który moja siostra przegapiła, bo była przekonana, że idziemy na próbę i później mnie zapytała kiedy w końcu będziemy grać ;D) przez 2 godziny kursuję między kawiarenką a aulą. Z jednej strony chciałabym trochę posłuchać, z drugiej czuję się zbyt odpowiedzialna za kawiarenkę i nie chcę jej zostawiać na dłużej niż 20 min. Ekipa dzielnie pomaga. Chłonę atmosferę tego festiwalu. Mimo pewnych niedociągnięć organizacyjnych (np. kurtyna spada, a sprzęt nagłaśniający szwankuje) czuje się bogactwo i niezwykłość ludzi, którzy się zgromadzili. Zachwycam się tradycyjnymi pieśniami żydowskimi, chrześcijańskim rockiem i hip hopem, poezja śpiewaną... Jest pięknie.
Podczas obrad jury wariaci z ITP znajdują chwilę żeby zagrać sobie w "Cho no!" i "Ju!" ;D. A wieczorkiem, po koncercie laureatów, oglądamy sobie "Jonasza" Teatru A. Spektakl jest genialny! Nie zapomniana jest groźba Jonasza wobec żony: "Jak się nie uspokoisz kobieto to znajdę na ciebie cytat z Księgi Przysłów!"
Po pożegnaniu gości trzeba sprzątnąć kawiarenkę. Okazuje się, że mnóstwo żarcia zostało. I co z tym zrobić? Cóż, każdy coś tam ze sobą zabierze. Dobrze, że moja siostra wykazuje chęć pomocy w dźwiganiu maneli.
18 maja - "Let's ProRock it in the rain!"
Deszczowy, kulturaliowy dzień. Jest chłodno, co chwila z nieba wylewają się potoki wody. Na dziedzińcu jest nieco błotniście... Nie szkodzi! Gramy "Prorocka" w plenerze! Ach, plener... Zawsze dostarcza tylu wrażeń. Z wątpliwościami w sercu zbieramy się w to wtorkowe popołudnie żeby ustawić dekoracje i zrobić próbę. Dziewczyny biegną po szmaty bo płytki dziedzińca są brudne i zabłocone i jeśli one teraz nie sprzątną to demony będą musiały wytrzeć ten syf własnymi ciałami. Znosimy rekwizyty z kantorka. Między mani, którzy musimy tu być uwija się Przemek, który mógłby być gdzieś indziej ale on chyba nie może znieść myśli, że ktoś inny mógłby nosić podesty czy ustawiać ramki ;P. Co chwila z niepokojem spoglądamy w niebo: lunie czy nie lunie - oto jest pytanie. Rozglądamy się po dziedzińcu i zastanawiamy się czy będziemy mieli jakąś publiczność. Ustalamy wejścia i wyjścia. Robimy krótką rozśpiewkę. Już prawie czas zaczynać. Jak zwykle tyle czasu zmarnowaliśmy, że prowizoryczną rozgrzewkę robimy sobie stojąc już w kulisach, na kilka minut przed rozpoczęciem spektaklu.
Zaczynamy. Ludzi jest niewielu. Cóż, pogoda niepewna... Ale na razie idzie dobrze. Opanowujemy przestrzeń, wydzieramy się co sił w płucach bo mikrofony kiepsko zbierają. Ech... Pierwszy niepokojący epizod przydarza się podczas "Cudowny Wodzu". Aga, która zawsze podawała mi kubek do ręki tym razem nim we mnie rzuca, bo spieszy się do Radzia wychodzącego inna drogą niż zwykle. A kubek jest pusty. I ja mam teraz ograć to niby wino? No to ogrywam. Bawię się tak samo dobrze jak zwykle.
A na "Błogosławcie Panu" taniec z ogniami: doniczki są ciężkie i mocno się jarają. Żeby tylko siebie nie podpalić... Żeby tylko kogoś nie podpalić... A śpiewać to już zupełnie nie da rady. Oj, ciężko.... Na słowa "Błogosławcie Pana deszcze i rosy" z nieba spada prawdziwa ulewa. Ha, ha, ha! KTOŚ ma nie złe poczucie humoru! A może to ksiądz włączył deszcz pilotem?
W kulisach mamy lekką głupawkę. Widzowie, którzy stoją najbardziej po bokach mogą obejrzeć podwójny performance: spektakl na scenie i nasze wygłupy za kurtynami... Gdy wychodzimy na finał i śpiewamy "Na skrzydłach Boga" znowu zaczyna padać. I jak dla mnie jest niezwykle klimatycznie. Ale ksiądz wchodzi na scenę i mówi, że z powodów atmosferycznych bisu nie będzie. Bu... Sprzątamy bo deszcz nie służy elektryce i drewnianym dekoracjom. A na konie czeka nas niespodzianka - samorząd przysłał pizze. To był ciężki dzień więc korzystamy z tego prezentu ochoczo :).
9 maja - "Prorock" w Łodzi
"No, wreszcie zagramy tego Prorocka. I to tak porządnie zagramy." Tak myśleliśmy jadąc do Łodzi. Wyruszyliśmy z ledwie piętnastominutowym poślizgiem. W drodze było oczywiście wesoło. Tak wesoło, że chwilami zwracano nam uwagę. Ale najciekawsze rzeczy czekały nas na miejscu...
"Ewelina, buty ci stukają!" - to zdanie słyszałam podczas próby mniej więcej co 10 minut. Owszem, stukały a ja nie miałam innych. Nie był to jednak nasz największy ani jedyny problem ;). Bo okazało się, że toaleta jest jedna na 25 osób a tu każdy chce sikać, zaś "bogowie" muszą się pomalować (podobno człowiek pokazuje kim na prawdę jest dopiero w sytuacji ekstremalnej; my wyszliśmy z tej próby zwycięsko bo ofiar w ludziach nie było ;D). A wejścia i wyjścia ze sceny są jakieś takie dziwne - trudno było się przecisnąć nie depcząc się nawzajem i nie potrącając "boga". Mikrofonów pojemnościowych brak więc ile z siebie głosu damy tyle będzie. I ani odrobiny więcej ;P. Ociągaliśmy się podczas próby więc na rozśpiewkę zostało 10 minut a rozgrzewkę można było sobie zrobić co najwyżej indywidualnie 5 minut przed wyjściem na scenę ;P. Ech... No nic, trzeba było się skupić. Jeszcze tylko uściskaliśmy naszych debiutantów - Dominika, Michała i Madzię i...
"Dzięki litości..." - zaczęło się dobrze, klimatycznie. W ten sposób pociągnęliśmy do początku "Nad rzekami złudzeń". I wtedy zonk - muzyka umilkła... Co robić? Co robić?! Ela śpiewa dalej, no to i my śpiewamy dalej. Łazimy, staramy się być w klimacie choć po głowie lata z tysiąc myśli. "Co się stało z muzyką?", "Może podkład zaraz wróci? Tylko w jakim momencie?", "Gosia zacznie śpiewać czy nie zacznie?". I tu Bartek wszedł ze swoim tekstem: "Kurde, ale im powiedziałaś!". No to lecimy dalej. Pewnie byśmy polecieli gdyby z wysokości nie odezwał się Głos: "Proszę Państwa, musimy na chwilę przerwać spektakl z powodu awarii systemu. Nie damy rady zagrać musicalu bez muzyki." Uff... Co za ulga. Chwila oddechu dla nas po tych trudnych 2 minutach (dla mnie to był jeden z najbardziej stresujących momentów w mojej już pięcioletniej pracy scenicznej ;P). A po jakichś 5 minutach muza ruszyła znowu. Trochę trudno było wskoczyć w klimat piosenki ale ogarnęliśmy to! Zdumiewająco szubko opadło ze mnie to posttraumatyczne napięcie. I na "Cudownym Wodzu" bawiłam się świetnie :). Kolejny moment nieco kryzysowy przyszedł gdy poczułam, że tracę głos i zacięłam się na swoim tekście przed "Błogosławcie Panu". Ale nie miałam czasu się na tym skupiać bo trzeba było zatańczyć układ z lampionami (trwa on w sumie ze 2 minuty a nie mogliśmy go zrobić porządnie przez kilka miesięcy ;P). No i w końcu poszło dobrze! Tylko śpiewać nie daliśmy rady. Musiało to brzmieć doprawdy śpiesznie - na scenie osiem osób, z czego cztery biegają z lampeczkami i ledwie pamiętają o ruszaniu ustami a z odsłuchów leci kilkunastoosobowy, trzygłosowy chór ;D. Za kulisami zaś kolejny suprise - jakiś ogromny cień wyskoczył na mnie z butelką. Po sekundzie zorientowałam się, że to Radzio zalał mój lapmion wodą. Bo ktoś za mocno rozpalił ognistą misę (podwójna podpałka, jak na premierze ;D) i uruchomiły się czujniki dymu. Żeby ratować sytuację ksiądz posłał ludzi aby zagasili ognie gdy tylko zbiegniemy ze sceny. W ten sposób uniknęliśmy powtórki "pożaru w Oslo!" czyli wyjącego alarmu i przerwania spektaklu ;D.
Gdy wróciliśmy na scenę na "Finał" czuło się, że ludzie bardzo serdecznie się do nas odnoszą. Długo bili brawo :) Dobrze mi się śpiewało "Na skrzydłach Boga" i "Błogosławcie Panu" . Nie było jednak czasu delektować się sukcesem. Trzeba było zebrać majdan i wracać do Lublina. Chcieliśmy zobaczyć swoje łóżka o jakichś rozsądnych porach. Cóż, prawie się udało ;D. Choć niektórym nie był to dane (biedna Ela wyjeżdżająca na objazd...). W drodze powrotnej zajmowałam się wyłudzaniem jedzenia od osób siedzących wokół mnie i snuciem śmiałych planów dotyczących etiudy na warsztaty wakacyjne, a potem dołączyłam do grupy dyskutującej o pokemonach i opowiadającej sobie dowcipy, nie koniecznie poprawne politycznie. I znowu poczułam się młodo mimo moich 25 lat i dość długiego stażu w ITP. Dajecie mi tyle radości :)!
Kijany: 30 kwietnia - 3 maja
Warsztaty podczas weekendu majowego są już nasza tradycją. Podczas gdy inny wyjeżdżają żeby odpoczywać ewentualnie już dziobią do sesji my jedziemy do jakiejś wioseczki trochę potarzać się, poskakać, pokrzyczeć... Oczywiście nazywa się to bardzo poważnie - ćwiczenia teatralne. Ale gdyby ktoś zobaczył nas podczas gry w "Cho no!" albo "You!" to chyba by w tę naszą ciężką prace nie uwierzył ;).
Od początku było fascynująco. Najpierw ja nie mogłam w kantorku znaleźć naszego ITePowego czajnika, a potem Gosia Prus z którą jechaliśmy nie mogła znaleźć drogi do Kijan (a ja jej tak w tym pomagałam, że błądziliśmy jeszcze bardziej). Gdy już jakoś dotarliśmy to Wąs wziął nas w obroty - znam tego pana kilka lat, ale każde kolejne warsztaty z nim są zaskakujące i, cóż tu kryć, wyczerpujące. Ale to może dla tego, że używam złych mięśni podczas rozgrzewek. A wieczorkiem przyszedł czas na integrację - dinozaury z jajkami;). Skład doprawdy doborowy - Aga Kościelecka, Bartek Drozd i Mundek jako przedstawiciele najstarszego pokolenia oraz dwie Gosie, Ania, Wiola, Przemek i Staszek - materiał zupełnie świeży:). Cóż, trzeba było się poznać, pogadać, potańczyć, w coś zagrać, wypić herbatkę... Dnia na to mało więc trzeba było w nocy.
I tak przeleciał nam ten czas - w ciągu dnia praca, posiłki, Eucharystia. Wieczorami musicale, które ksiądz wybrał aby nas "ukulturalnić": "Skrzypek na dachu", "Kabaret" i "Metro" . A w nocy integracja w której ochoczo prawie wszyscy brali udział.
W połowie warsztatów tempo pracy było takie sobie - zdawało się, że nie damy zrobić pięciu scenek w ten weekend. Było zabawnie (zwłaszcza przy "Rybkach":)) ale jakoś się to wszystko ciągnęło. Na szczęście reżyser przykręcił na śruby i pięć etiud powstało. Uff...
Jak zwykle fenomenem byli ludzie. Skład ITP tworzą osoby o bardzo różnych charakterach i to jest właśnie super. Można z nimi pogadać przy herbacie, pośpiewać (psalm na przykład;)), potańczyć, powygłupiać się ale jak trzeba to także solidnie popracować i wymyślić coś ciekawego...
Gdy w poniedziałek po południu, umęczeni i niewyspani, zbieraliśmy się do wyjazdu żal było się rozstawać. Bo choć warsztaty były bardzo intensywne, to jednak radość ze wspólnego przebywania rekompensowała nam ból mięśni i zimna wodę w prysznicu;). Na koniec jeszcze powydzieraliśmy się przy gitarce Przemka, śpiewając przeboje przeróżne i kalecząc uszy pań sprzątaczek ;D. A potem porozjeżdżaliśmy się każdy w swoją stronę mając już w perspektywie spotkanie na próbie następnego dnia ;).
10 kwietnia - "Prorock", którego nie było...
Są premiery i spektakle pożegnalne. Są spektakle udane, słusznie oklaskiwane oraz kompletne klapy. Rzadko się jednak zdarza spektakl, którego nie ma... Ale były ku temu powody...
W piątkowy wieczór spędziliśmy na Auli kilka godzin: sprawdzanie dekoracji, przegląd kostiumów, przebieg spektaklu, dopracowywanie niektórych scen... Z jednej strony zdenerwowanie (zwłaszcza u osób wchodzących w nowe role), z drugiej radość - jedziemy do Romy!
O 5.30 w sobotę zbiórka, po kilkunastu minutach wyjazd. Pan kierowca był bardzo uprzejmy, jechał z nami też "Serek" SDB (współbrat Ojca Dyrektora), emerytowana Marysia M., Ania (ta ze złamaną ręką) i Staszek. Podróż jak to podróż - gadanie, odsypianie zarwanej nocki (trzeba było wstać o 4...). Przed 9 już rozkładaliśmy się na scenie Romy. Podesty, ramki, pomnik... Próby przestrzenne i z nagłośnieniem. Uwijaliśmy się bo czasu mało. I wtedy od panów techników pierwszy raz usłyszałam: "Samolot prezydencki się rozbił. Wszyscy zginęli." Puściłam to mimo uszu. Pewnie jakaś kaczka dziennikarska. Próba trwała. Scena gotowa. Ale co raz częściej dobiegały mnie urywki rozmów: "...zginęły 132 osoby...", "...samolot się zapalił podczas lądowania w Smoleńsku...", "...nikt nie przeżył...", "...prezydent nie żyje...". I ciągle do mnie nie docierało. To nie mogło się zdarzyć na prawdę! Ciekawa właściwość ludzkiej natury - zaprzeczenie rzeczom zbyt trudnym do przyjęcia. Bo jak coś złego mogłoby się przydarzyć nam albo osobom nam bliskim, dla nas ważnym?! Nie mogło! Nie powinno! Mniejsza o przekonania polityczne. Tylu ludzi tragicznie zginęło. Ludzi w których rękach spoczywały losy naszego państwa... Ok.11 przyszła wiadomość, że spektakl odwołany, tak jak chyba wszystkie imprezy tego typu w kraju. W sumie nic dziwnego. Skończyliśmy próbę. Jeszcze tylko na koniec zaśpiewaliśmy "Błogosławcie Panu" i "Na skrzydłach Boga". Czy to nie paradoks? Z ciężkimi sercami zebraliśmy rzeczy i rozsiedliśmy się na schodach teatru czekając na autokar. Wtedy zauważyłam, że jest z nami Przemek. Spóźnił się rano i nie przyjechał z nami. Więc skąd...? Ano, chłopak uparł się, że będzie z nami w Romie, więc po prostu kupił bilet do stolicy i przyjechał za nami. Wow! Zawsze jakiś radosny akcent. Siedzieliśmy, czekaliśmy, gadaliśmy, dzieliliśmy się jedzeniem. Sytuacja powoli nabrała realności, strasznej realności. W drodze powrotnej, w autokarze słuchaliśmy radia. Mowa była tylko o katastrofie. A mi się różne myśli po głowie plątały. Na przykład, że mamy wigilię Niedzieli Miłosierdzia Bożego i że pięć lat temu papież umierał w tym samym dniu. I jeszcze, że z rok temu oglądałam na kabaretonie taki skecz o katastrofie samolotu prezydenckiego, który kończył się wymianą zdań między ewakuującymi się pilotami: "I co teraz będzie?" "Wybory prezydenckie!". Wtedy wydawało mi się to śmieszne, a dziś... Oj ludzie, uważajmy z czego się śmiejemy... Tylko czy jesteśmy w stanie łyknąć gorzką pigułkę rzeczywistości bez popicia jej solidnym łykiem humoru, czasami czarnego? No nie wiem. W autobusie, mimo dość przykrego nastroju, też padały żarty. "ITP ma taką renomę, że jeździ robić próby do Romy.", "Nowi nie mają szczęścia w tym teatrze. Ania złamała rękę. Staszek i Przemek pojechali zobaczyć spektakl w Romie i co?"
Cóż, życie toczy się dalej. Biadanie nic nie pomoże. Niezawodne są zaś konkrety - modlitwa za ofiary katastrofy oraz ciepła herbata i wypoczynek po tym ciężkim dniu...
18 marca - pierwsza próba ze świeżym narybkiem....
Tydzień temu były przesłuchania. Kilka osób sprostało kryteriom Księdza Dyrektora i zasiliło szeregi ITP ;). I oto chrzest bojowy przed nimi - próba ruchowa ze "starym ITP" pod okiem pani Ani. Najpierw układanie krzesełek i zmycie sali mopem - wszystko zrobiły kobiety... Potem zbieranie się do próby właściwej. Obserwacja "nowych". Jak ich przywitać? Można przytulić? Jakoś trzeba zacząć. Podchodzę: "Cześć! Jestem Ewelina." i słyszę: "Cześć! Jestem Gosia. Chodzimy razem na gramatykę." Yyy... Trochę wtopa. No, ale rozeszło się po kościach ;D. Po przywitaniu władzę przejmuję mała, drobna kobietka - pani Ania. Uczymy się prawidłowej postawy, ruszamy tą i tamtą częścią ciała, zaliczamy glebę ;D. Robimy ćwiczonka w parach ("blind" i prowadzący go przewodnik, "aktywność czwórkowa") i w grupkach. Jest zabawnie a równocześnie uczymy się bardzo ciekawych rzeczy. I tu nagle małe zamieszanie - jedna z nowych dziewczyn, Ania, podczas ćwiczeń wybiła sobie bark. Oj, ostro! Czyżby dywersja ze strony kogoś kto boi się o swoją pozycję w teatrze? Nieee! Ale szum jest ;). Cóż, show must go on! Przechodzimy do pracy nad choreo do "Nad rzekami złudzeń", a nowi mogą popatrzeć jak pracujemy. Spojrzenie z zewnątrz (oczywiście spojrzenie pani Ani) sporo daje - ożywiamy piosenkę szybkim ruchem, silną postawą ciała, zmianą pozycji... A jak to wyjdzie w ostateczności to się zobaczy jak jeszcze poćwiczymy i wyjdzie na scenę ;). Grzecznie po sobie sprzątamy i rozchodzimy się w nastrojach radosnych. Ksiądz obiecuje, że na następnej próbie będą bardziej typowe ćwiczonka wprowadzające młódź do teatru. Ooo, "gorące krzesło" ;D. No, czekamy, czekamy...
11 - 14 luty: Sokołów Podlaski - warsztaty okiem dinozaura
Czas mija, zmieniają się miejscowości do których jeździmy, zmieniają się spektakle które gramy, zmienia się składy, a dinozaury... Dinozaury ciągle trzymają się ITP. Ktoś musi w końcu posiłki gotować gdy młodzież ćwiczy ;D.
Drogę do Sokołowa i z powrotem odbywałam w towarzystwie szacownym Małgorzaty J. i Tomasza D. (a także Oli w do drodze do i Antona w drodze z ;)). Były przystanki u rodziców Gosi i raczenie się domową atmosferą. Wiadomo - na warsztatach wielu rzeczy można szukać ale domowej atmosfery to raczej nie... No i pogaduchy w drodze o wszystkim i niczym: o ITP, o teatrze ogólnie, o szkołach rodzenia, o komputerach, o studiach...
A na miejscu - mieszkanko w internacie, kuchnia do naszej dyspozycji, przestronne korytarze do ćwiczeń ;). I praca. I integracja. I zabawa. I modlitwa.
W ciągu dnia ćwiczenia ruchowe, emisyjne i praca nad tekstami scenek. Długie rozmowy o przyszłości ITP, o dziesięcioleciu teatru. Rano jutrznia, wieczorkiem kompleta, w ciągu dnia Eucharystia. Własnoręcznie przygotowanie posiłków (nikt się nie pochorował ani nie umarł więc odnieśliśmy na tym polu sukces ;D). Wieczorami oglądanie musicali (i tu muszę się przyznać, że choć obejrzałam tylko końcówkę JCS to i tak załapałam fazę na ten musical i ta faza trwa sobie w najlepsze od miesiąca ;D). A w nocy... Powinniśmy spać... Powinniśmy. Faktycznie to grupka dinozaurów przesiadywała do oporu w saunie, a pozostali okupowali salę gimnastyczną, piłkarzyki, ogołacali kuchnię z wszystkiego co dało się zjeść, grali w kalambury, w psychiatrię, gadali... ;) ;D
Mnóstwo miłych wspomnień po tych warsztatach pozostało: ćwiczenia teatralne na które tak rzadko mamy czas w ciągu roku, "Alleluja" zaśpiewane przez Antona i to jak Madzię troszkę poniosło podczas mszy... Świetna była praca z Dorotą i Dominikiem nad tekstem "Na pełnym morzu" (szkoda, że mieliśmy na to tak mało czasu). Przekonałam się, że w ciągu dwóch dni da się zrobić etiudę na przyzwoitym poziomie (to znaczy, że utalentowani jesteśmy ;D). Tak, tak - pięknie było...
I miło było usłyszeć po warsztatach, zarówno od dinozaurów, jaki i od "jajek", że ten czas wiele im dał, że może zobaczyli swoje miejsce w teatrze...
25 stycznia 2010
"Prorock"
Ta data długo będzie nam się kojarzyć mało przyjemnie... Postanowiliśmy zagrać "Prorocka". Zrobiliśmy akcję promocyjną, poprawiliśmy "Nad rzekami złudzeń" i "Błogosławcie Panu" (żeby tam na prawdę coś się działo). I co? Lepiej nie mówić...
W przeddzień spektaklu miała być próba. Skończyło się na trzygodzinnym guzdraniu się nad dekoracjami. I następnego dnia trzeba było wskoczyć w spektakl z marszu. Ja miałam potworne urwanie głowy - pół godziny przed spektaklem dogadywałam kto ze sprawdzających bilety gdzie stoi, kończyłam pracę nad lampionikami do "Błogosławcie Panu" i próbowałam doprowadzić do porządku swój kostium i rekwizyty. Skupienie nie zmieściło się w programie. Inni "skupiali" się nie lepiej... Gdy wyszliśmy na scenę zobaczyliśmy, że publiczność jest, delikatnie mówiąc, nieliczna. Może to nas dodatkowo zdemotywowało? Co "ciekawsze" wpadki to pęknięte wężyki przy ramce jednego z bogów (trzeba je było szybko zastąpić paskami materiału odciętymi z dekoracji ;P) i głos z offu na scenie gadający o toaletach i dziekanacie (ktoś nie wyłączył mikroportu i gadał za kulisami).
Cóż, długo będziemy mieli jedno skojarzenie z datą 25 stycznia - tak spektaklu grać nie należy...