18 grudnia 2008 - „Wieża Babel" podczas Opłatka Uniwersyteckiego
Etiuda była przygotowywana na uniwersyteckie spotkanie opłatkowe. Uświetniła też kilka innych imprez ale czas na te właściwą prezentację nadszedł. Próba nerwowa - bo części osób nie ma i nie można zrobić dokładnego ustawienia, bo choinki przeszkadzają, bo my niektórych rzeczy nie pamiętamy... Idziemy się przebrać. Wyglądamy naprawdę dziwnie, żeby nie powiedzieć - okropnie. Wszędzie pełno klawiatur, komórek, gazet. Czekamy w kulisach aż przyjdzie nasza kolej na wyjście na scenę. Komórki dzwonią na widowni, kilka osób zaczyna głośno rozmawiać, wybija się głos Beci. To już. Dziewczyny z telefonami, chłopcy z klawiaturami, dziewczyny z gazetami, osoby z widowni. Robi się tłok i harmider... Ale czy nie o to chodzi w tej scenie? Szybko, głośno, bezmyślnie, beznadziejnie... A potem przebudzenie - „A przed wszystkim jest Słowo..." Śpiewamy ze wszystkich sił patrząc w oczy publiczności. I jest pięknie.
Po etiudzie przebieramy i pakujemy się z pośpiechem. Ktoś musi biec na swój opłatek wydziałowy, ktoś chce iść do domu żarełko na wieczór przygotować. O 19 jesteśmy umówieni na Poczekajce, na naszą „Wigilię".
„Wigilia" ITePowa odbywa się w „Piwnicy pod Aniołami" w Akademiku. Zaczynamy trochę spóźnieni jak zwykle. Atmosfera jest niezwykła - po raz pierwszy odkąd pamiętam mamy normalny wigilijny stół (zastawiony suto przez nas samych) i dość miejsca aby sobie w spokoju złożyć życzenia. Spożywamy więc, śpiewamy kolędy przy akompaniamencie gitary Agnieszki, rozmawiamy. A potem rozchodzimy się po kątach i życzymy sobie. Jest tak ciepło, rodzinne, życzliwie. Jedyny taki dzień w roku... Zdaje się, że czas płynie zbyt szybko. Nie wszyscy wyrabiają się ze składaniem życzeń. Ksiądz postanawia zaprowadzić porządek i popędza ITePków. Nie wiele to pomaga. Niepostrzeżenie nadchodzi 23 i trzeba definitywnie opuścić Akademik. Kilka osób (głównie mieszkanki tegoż Akademika) zostaje żeby posprzątać. Reszta ITePków, rozradowana ale i senna, śpieszy w domowe pielesze.

16 grudnia 2008 - Wersja mini „Wieży Babel" - spotkanie opłatkowe w Akademiku na Poczekacje
Specjalnie na potrzeby spotkania opłatkowego w Akademiku stworzyliśmy tzw. wersję mini „Wieży Babel". Składzik był mały: Agnieszka, Ania R., Marysia M., Monika, Mundek, Tomek i ja. Bazowaliśmy na tych samych tekstach i prawie takiej samej muzyce. Podczas dwóch prób powstała jednak zupełnie inna rzecz: delikatniejsza, intymniejsza. „Wypadła" ostra muza, która była na samym wejściu, my zostaliśmy obleczeni w czarne „pidżamy" zamiast w pstrokate kostiumiki, no i zmniejszenie liczby aktorów zrobiło swoje.
We wtorkowy wieczór zgromadziliśmy się w Akademiku, żeby przeprowadzić próbę generalną. Zwyczajowo okazało się, że są problemy z przestrzenią i nagłośnieniem. Do tego jeszcze co niektórzy z nas byli podenerwowani. Ale heroicznie przystąpiliśmy do pracy. Ksiądz naniósł ostatnie poprawki. Sala zaczęła zapełniać się ludźmi. Najwyższy czas! Rozbrzmiała delikatna muzyka i słowa: „Słowo bywa zimne, gorące...", przed oczami publiczności pojawili się aktorzy. Bliskość ludzi, mało teatralne warunki i świadomość, że może nie wszystko jest „dopięte na ostatni guzik" trochę peszyła. Z drugiej strony odczuwaliśmy ogromną mobilizację. Gdy w spektaklu gra mniej ludzi napięcie jest większe. Pojawiły się co prawda drobne trudności ale za wszystkich wybrnęliśmy zwycięsko. Nasza opowieść dotarła do ludzi.
W podziękowaniu za występ dostaliśmy od sióstr małe książeczki „perełki" o tematyce świątecznej. Bardzo uradował nas ten gest. Gdy uczestnicy spotkania opłatkowego rozpoczęli dzielenie się my już myśleliśmy o ulotnieniu się. Opuszczenie Akademika opóźniło się gdyż Tomek, Mundek i Mary nabrali apetytu na drożdżówki, które były „atrakcją" wieczoru. Dopiero gdy każde z nich zaopatrzyło się w słodkie bułki mogliśmy wyjść. Zmęczeni ale zadowoleni z siebie pożegnaliśmy się na przystanku pod szpitalem wojewódzkim.

15 grudnia 2008 - „Wieży Babel" odsłona pierwsza - Gala Wolontariatu w Teatrze Muzycznym
Pierwsze wystawienie naszej tegorocznej „etiudy wigilijnej". Na deskach Teatru Muzycznego :). ItePki od 17 pałętają się po scenie i kulisach teatru. Trwa festiwal bezguścia - kto przyniósł barwniejsze ubrania, większe okulary, dziwniejszą perukę? Tomek robi zdjęcia w garderobie uwieczniając te porażające widoki dla przyszłych pokoleń. Podczas próby, ustalając wejścia na scenę dla poszczególnych grup, poznajemy najdalsze zakątki teatru - dziewczyny z gazetami muszą zrobić kilkominutowy spacerek z garderoby, aby dotrzeć na swoje miejsce w kulisach.
Między próbą a występem jest dużo czasu, część ludzi opuszcza więc teatr, część zaś zostaje aby integrować się przy kawie i ciastkach. Po 19 zespól gromadzi się na nowo. Przebieramy się, malujemy. Wyciągam do łazienki (bo tam dużo miejsca jest i cicho) Elę, Madzię i Anię Rudą żeby sobie z nimi układ przećwiczyć. Idzie nam dobrze, choć troszkę się stresujemy. Jakaś kobieta akurat korzysta z łazienki i jest mimowolnym świadkiem naszej próby. Patrzy na nas nieco podejrzliwie... W sumie nic dziwnego - zarówno nasz wygląd jak i zachowanie są dość rzucające się w oczy.
Ok. 21 przychodzi czas aby wyjść na scenę. Poprawiamy kostiumy, chwytamy rekwizyty i biegniemy na swoje miejsca. Gasną światła, na widowni rozdzwaniają się telefony, z głośników płynie muzyka. Show się rozpoczyna! Kilkadziesiąt kolorowych postaci biega po scenie bezmyślnie gapiąc się w gazety, paplając przez komórki, stukając monotonnie w klawiaturę. Każdy posługuje się słowem, nikt go nie rozumie, nie czuje, nie szanuje... Słowo dzieli, nie łączy. Rozsypująca się wieża jest naturalną konsekwencją tego co działo się wcześniej. A z ruin wstajemy już nowi, odkrywając swoje twarze i serca przed widzami, śpiewając o prawdziwym Słowie, które jest Miłością i Życiem... Zbieramy gromkie brawa.
Kilka minut później już się przebieramy, zbieramy swoje rzeczy i grupkami opuszczamy teatr. Na ustach mamy szerokie uśmiechy, a w sercach dużą radość.

25 listopada - "PEER GYNT" czyli "Co zrobić żeby mi te wąsy nie odpadły?"

12.45 - Wpadam do Auli. Kilka osób się kręci przy rozstawianiu dekoracji. Trzeba by się za coś wziąć. To ja może do kantorka zejdę? Zawsze jest coś do przeniesienia. I ważny jest efekt psychologiczny - będę się czuła potrzebna.
15.00 - Ludzie zaczynają się schodzić. Czas na próbę "Troli" i "Kosmosu" ale brak kilku kluczowych postaci do tych scen więc można się zająć fryzurami i makijażem. Na to zawsze jest za mało czasu ;P. Mundek uskutecznia na mojej głowie jakąś swoją obłąkańczą wizję - kręci włosy, tapiruje, pryska lakierem, spina. Powstaje coś, z czego Mundek jest dumny, co zachwyca Księdza i wywołuje uśmiech na twarzy każdego, kto na mnie spojrzy. A ja spoglądam w lustro i "O kurde!". Cóż, może się nie znam... Choć w gruncie rzeczy czego się nie robi dla teatru.
16.30 - Czas na wspólna próbę. "Wesele" i "Finał" idą trochę topornie. Nawet nie trochę, po prostu topornie... Co chwila jakiś przestój, dziura w tekście. Jest śmiesznie ale chyba nie o to chodziło... W międzyczasie ćwiczone są inne zbiorówki. Po prostu obłęd - w "Trolach" i w "Kosmosie" Tomek i Mundek robią jakieś zupełnie inne układy, każdy sobie. Aż strach pomyśleć co by było gdyby był też Dawid. Może zatańczyłby coś jeszcze innego :P? W garderobie trwają dyskusje jakiej wielkości mają być wąsy, którymi chłopcy chcą urozmaicić "Kosmos" i na co je przykleić. Próbują na dwustronną taśmę klejącą, ale odpada. Może jak nie będą ruszać ustami to będzie się trzymać? A mnie pali ciekawość jak to będzie wyglądać. Zastanawiam się czy może mogłabym wejść po cichutku do sali podczas tej sceny. Zapowiada się niezwykle.
18.30 - Finish przygotowań przed spektaklem. Po rozśpiewce i rozciąganiu zbiegam do holu żeby sprzedać bilety moim znajomym, którzy przyszli na spektakl. Ludzie na mój widok robią wielkie oczy. W sumie nic dziwnego - włosy mam ufryzowane, z wpiętym ogromnym kwiatem, a na twarzy jaskrawy makijaż :P. Ubranie w nieładzie bo i tak zaraz mam nałożyć kostium :P. Przyszło trzynaścioro "moich". Publiczność jest - to pokrzepiające.
19.00 - Szmatki już nałożone, rekwizyty w dłoń. Za chwilę wychodzimy. Wchodzę w kulisy i czekam na początek muzyki weselnej. Jest. Moje wielkie wejście. Publiczność wita mnie dosłownie rycząc ze śmiechu. Właściwie to ich rozumiem. Taka moja rola, dość groteskowa. "Wesele" przebiega gładko: zachowuję się jak potłuczona, poprawiam makijaż, piję z "piersiówki" wodę przeszłą Amolem. Tylko podczas "Walca" trochę zawadzam tańczącym parom. Schodzę ze sceny. Gdy inni w garderobie uwijają się jak w ukropie ja mam mnóssstwo czasu na przebranie się, starcie makijażu i rozplatanie włosów ;). Do "Finału" daleko... Dyskusja o wąsach trwa. To będą te wąsy czy nie? Będą! Korci mnie żeby zajrzeć na chwile do Auli ale zachowuje się porządnie i nie robię tego. Po szerokich uśmiechach chłopaków wracających do garderoby wnioskuję, że numer chwycił. Mundek zmienia mi uczesanie - wbrew mojemu sceptycyzmowi udaje mu się dość szybko przerobić fryzurę weselna na coś, w czym można pokazać się ludziom, trochę nie w moim guście, ale nawet ładne. Solvejga śpiewa swoja ostatnia pieśń, a my czekamy w kulisach na "Finał". Na próbie nie szedł (połowa osób nie pamiętała układu...) i teraz mamy trochę obaw. Muza poszła. My też Jest o wiele lepiej niż na próbie. Radośnie kończymy spektakl. Publiczność szaleje. Jest to całkiem miłe, mimo świadomości, że prowodyrami tego szaleństwa są ITePki siedzące na widowni (nie ma to jak zaprosić znajomych na spektakl. Bisu nie ma. Bu... Jeszcze bym sobie troszkę po skakała po scenie.
20.30 - Po spektaklu. Zbieramy gratulacje - to miłe i sprzątamy dekoracje - to trochę mniej miłe. Trzeba zanieść rzeczy do nowego kantorka. Odbywamy podróż do wnętrza KULu i zaznajamiamy się z nasza nową nieruchomością. 6 listopada - "Historyja czyli kameralna opowieść o życiu i śmierci"
Jest 18. Urwałam się z wykładu i jestem dużo wcześniej. Jakaś robota pewnie się znajdzie. Trwa ustawianie dekoracji, świateł. Trudzą się głównie Justynki, Dawid, Ksiądz i Mundek, który został "panem od oświetlenia". Ale kilkanaście minut po wejściu do sali i ja otrzymuję bardzo odpowiedzialne zadanie - mam przeciągnąć kabel od reflektora przez salę i przklecić go tasmą do podłogi. Robię coś takiego pierwszy raz ale jakoś sobie radzę. Do sali wchodzi kilkoro ITePków, a pod drzwiami koczuje publiczność. Ze zgrozą rozpoznaje w jej gronie jedna z moich profesorek, pania Nowak, której jestem winna dzienniczek praktyk. Ona też mnie rozpoznaje, ale o dzienniczku chyba w tym momencie nie pamięta. Czas na próbę z reflektorami. Znowu otrzymuję odpowiedzialne zadanie - gaszę i zapalam światło ;D. Prawie wszystko jest już gotowe. Zaraz będzie można wpuścić widzów. Ksiądz stwiezdza, że w magnetofonie nie ma płyty z podkładami do spektaklu. Następuje krótka, acz intensywna akcja pod tytułem "Gdzie jest moja zielona torba?!" Torba się znajduje, płyta też... Ksiądz zarządza tradycyjna modlitwę i oto Ania Ruda otwiera podwoje 110 dla zniecierpliwionych widzów. Jest ich zdumiewajaco dużo, nie dla wszystkich wystarcza miejsc siedzących. Moja profesorka ze swoja mała córeczką siada w pierwszym rzędzie. Tuż obok niej siada jakaś inna kobieta z kilkuletnim synkiem. W mojej głowie rodzi sie pytanie czy ten spektakl jest na pewno dla dzieci... Po okolicznościowym wstępie Ksiedza gasna światła i rozbrzmiewa muzyka. Do sali wchodza spóźnieni widzowie. A z pierwszego rzędu dobiega okrzyk Zuzi (córeczki pani Nowak) "Mamo, boje się!" No to zapowieda się ciekawie... Pani Nowak wyprowadza Zuzię tuz po tym, jak Śmierć ścina głowe Polikarpa. Widziałam ten spektakl już dwa razy ale oglądam go teraz z niejaką fascynacją, szukając jakichś szczegółów, których przedtem nie dostrzegłam. I rzeczywiście, moja uwaga zostaje w pewnym sensie nagrodzona, bo oto z boku do reflektora podkrada się Mundek i manewruje nim z skupieniem na twarzy, sprawdzajac jaki kąt padania światła jest najlepszy. W czasie "Miłości" zauwazam, że telefon mi dzwoni. To moja Mama. Nie ma szans żeby nieodebrać... Wychodzę strajac się nie zrobić zbyt wielkiego zamieszania. Okazuje się, że chodzi o sprawę mało istotną, ale mamy juz takie są, ze nic ich nie powstrzyma od skontaktowania się z dziećmi jeśli czują akurat taką potrzebę :P. Wracam na salę pod koniec "Władzy". Dzieci w pierwszym rzędzie kula się ze strachu i mi się to trochę udziela... Ale oto nadchodzi zmaina klimatu - "Madrość" i "Psalm zbawionych". Trochę ściska mnie wzruszenie. Spektakl się kończy, publiczność bije brawo jak szalona. A po spektaklu - gartulacje, usciski, bo powód jest. Zbieram swoje rzeczy i zmykam. Chcę się wyspać tej nocy więc sprzatanie po spektaklu mi nie w smak :P. Na przystanek idziemy z Rudą, która jest bardzo poekscytowana tym, że pomagała przy spektaklu(nawet jedną śrubkę odkręciła. Pyta mnie czy jestesmy w takim razie ekipa techniczną. Oczywiscie, że jesteśmy. Bez nas ten spektakl nie miałby szans sie odbyć. Bo pracując w ITP tak na prawdę mało czasu spędza się na scenie. Spedza się go raczej na czynnościach dość trywialnych. Ale czy nie jest to urok tego teatru?

4 listopada - monologując...
Wybija godzina 18 i próba się rozpoczyna. Próba owa jest nie co nietypowa, wręcz swoista. Sala powoli wypełania się ITePkami, kilkanaścioro z nich zachowuje sie dość nerwowo. Taszczą ze sobą rekwizyty i kostiumy różnorakie. Ci, którzy nie wystepują sadowią się spokojnie na widowni. Ci, którzy występują raczej nie czują predyspozycji do siedzenia. Kolokwium z monologów zaraz się rozpocznie. Ksiądz podaje ogłoszenia, a następnie wymienia kolejnośc występujących. Ja jestem szósta, ogólem jest nas siedemnaścioro. Zajmujemy miejsca, gasną światła. Jak dobrze, ze nie jestem sama - moja przyjaciółka Ania, która ściągnełam na próbę, siedzi tuż obok i dzieki temu prawie w ogóle się nie denerwuję. Zaczyna się i to mocno. Tomek daje taki "hit", że wbija mnie w krzesło. Zaraz po nim Radek leciutko, przy drinku, opowiada historię Don Juana. Wszystko toczy się gładko i oto nadchodzi moja kolej. Trochę roztrzęsiona wychodzę, by pokazać tragedie Nory porzucajacej męża. Wychodzi mi to nie najgorzej. Potem, już bez nerwów, ogladam kolejne występy. Ogromne wrażenie robi na mnie monolog Szekspirowskiej Julii w wykonaniu Agnieszki. No i jedyna "pozytywna" etiuda - anioł Justynki Kowalik. W ogóle jestem urzeczona tym "wieczorem monologowym" i gdy się kończy z żalem pytam "To już?!". Tyle dewiacji (zabójcy, samobójcy, szaleńcy, nałogowcy...), dziwności, wyjatkowości i wspaniałości doświadczam w ciągu zaledwie półtorej godziny... Każdy z nas miał do pokazania COŚ. Odbywa się głosowanie i najlepszą etiuda zostaje okrzyknięty monolog Bartka Drozda (jak najbardziej zasłużenie). Jeszcze tylko sprzątanko, czułe pożegnanie i zanurzona w miłych wrażeniech wracam z Anią do domu...

28 października - pierwsza próba z nowymi osobami :-)
18.15 - rozgrzewka. Prowadzi Tomek. "Nowi" rozciągają się z nie mniejszym zapałem niż my. Nie mają co prawda dresików, ale część z nas też nie ma, więc integarcja nastepuje natychmiast, choćby tylko na tym poziomie.
18.45 - integracja;). Ksiądz krótko wita nasz narybek i przychodzi czas na ćwiczenia na zaufanie i współpracę. Najpierw musimy się zapoznać. Ale zrobienie tego w sposób konwencjonalny, przez podanie ręki i wymienienie imienia byłoby stanowczo za proste. To po prostu trzeba przeżyć;). Następnie mała plątaninka. A zaraz potem hard core - dobieramy się w pary i jedna osoba prowadzi drugą, która ma zamknięte oczy. Ja podczas tego ćwiczenia miałam dreszcze, zwłaszcza gdy byłam osobą prowadzoną. Uwieńczeniem próby jest "gorace krzesło", zabawa nieco sadystyczna (zabawa dla "widzów", sadystyczna dla osoby zajmujacej krzesło;). "Nowi" różnie reagują na nasze nimi zainteresowanie i dziwne pytania, ale generalnie są dzielni;).
19.30 - informacje teatralne. Głos zabiera Ksiądz Gromowładny i powolutku wprowadza narybek w teatr "od garderoby". Rytm pracy, plany na najbliższe miesiące, co teatr daje, a czego nie daje ;).
Kończymy próbę przed czasem, rozstawiajac krzesełka i żegnajac się czule, jak to mamy w zwyczaju ;).
A mi tak jest przyjemnie i sentymentalnie, bo myśli biegną 3 i pół roku wstecz, do prób kiedy ja byłam "nowa" i czułam się chyba podobnie nieswojo i lękliwie, jak Ci "nowi" dzisiaj... I nie wiedziałam czego się po tym teatrze spodziewać, tak jak oni teraz... Od tego czasu zdążyło się tyle rzeczy wydarzyć i jakoś się odnalazłam... Przyjemnie będzie patrzeć jak ten teatr zmienia ich, jak pod jego wpływem rozkwitają... Pod warunkiem, że nie przestraszyli się śmiertelnie i pojawią się na kolejnych próbach.

14 października 2008 - „Opowieści papieskie" w Górze Puławskiej
W środku tygodnia wyrywamy się z rutyny zajęć i jedziemy ze spektaklem do Puław. Bus jest tak napakowany, że kilka osób wsiada do samochodu Dawida. Droga upływa szybko bo i nie jest daleko. Pod koniec trasy trochę błądzimy, ale docieramy na miejsce szczęśliwie. A potem normalnie - rozpakowanie rzeczy, próba techniczna w kościele, malowanie, czesanie, przebieranie. W naszej „garderobie" stoi stół z różnymi pysznościami więc w międzyczasie coś tam sobie podjadamy. W pewnej chwili Ksiądz Dyrektor zarządza - „Koniec jedzenia, bo niedługo rozśpiewka!". Powiedzmy, że się dostosowujemy...;) Czas mija szybko i oto nadchodzi wieczór i pora spektaklu. Tłoczymy się w zakrystii uciszając się wzajemnie. Modlitwa i poszli! Wychodzimy i przekonujemy się, że publiczność rozsiadła się nam pod samą sceną. Wyznaczona wcześniej „linia demarkacyjna" wcale jej w tym nie przeszkodziła... Zieloni stracili ze 2 metry przestrzeni scenicznej. A ja czuję się trochę nieswojo - nie lubię być aż tak blisko widzów. Sprawa wygląda tym gorzej, że przed spektaklem płakałam i boję się, że zaraz znowu pocieknie mi z nosa. A użycie chusteczki w takich okolicznościach nie wchodzi w grę... Jednak jestem dzielna i jakoś wytrzymuje cały spektakl, choć trudno mi się skupić. Gdy więc Marcin myli słowa w drugiej zwrotce „Proroka" i gdy Marysia podczas „Sobótki" biega ze skupieniem na twarzy i wygaszoną lampą ja niemal cudem powstrzymuję się od śmiechu. Spektakl jest udany, ale z mojego punktu widzenia jest jednym z gorszych w mojej karierze scenicznej... Schodzę ze sceny z ulgą i cieszy mnie szybkie zapakowanie się do busa i powrót do Lublina...

26 września 2008 - "Opowieści papieskie" w ramach Kongresu Kultury Chrześcijańskiej
Koniec bardzo długiego tygodnia. Jeszcze sezon się na dobre nie zaczął, a tu taki maraton. Odnawialiśmy spektakl w czasie warsztatów i oto ma się ukazać efekt końcowy. W „Opowieściach..." jedna osoba wchodzi w nową rolę - Mundek został aniołem. To już któraś z kolei zmiana w gronie anielskim. Na plus czy na minus? Z pewnością będzie ciekawiej. Podczas prób tylko połowicznie kontaktuję co się dzieje - jestem zmęczona i zdenerwowana. Zresztą nie tylko ja... Po zabieganym popołudniu nadchodzi wieczór. Wszyscy już gotowi, na ile oczywiście można być gotowym w takich okolicznościach (kto wie co może się zdarzyć na scenie w czasie spektaklu? ). Krótka modlitwa i już czekamy w kulisach na wyjście. A dalej wszystko idzie gładko - anioły stanowią bardzo zgrana trójcę, Justynka Kowalik pięknie wchodzi w klimat „Ścieżek", zaś Gosia śpiewająca „Proroka" za chorego Marcina świetnie sobie radzi:). Po spektaklu zaś, chcąc się choć na chwilę wymigać od sprzątania, wręczamy Księdzu Mariuszowi urodzinowy podarek - kalendarz zrobiony dla niego przez ITePków :).

21 września 2008 - „Serio - nie serio"
10.00
- Stęsknione ITePki, po tygodniowej rozłące, zbierają się na Auli w celu przeprowadzenia próby, przed prezentacją naszego warsztatowego dzieła. Próbujemy raz i drugi. Ja zastanawiam się skąd wezmę parasol do „Zmysłów". Mój (taki fajny, biało - zielony) połamał się gdy szłam na próbę. Decyduję, że pożyczę parasol od mamy, która ma przyjść na Plac pod Zamkiem. Tymczasowo korzystam z parasola Radzia.
12.00 - Tłoczymy się w namiocie przy scenie na Placu Zamkowym. Robimy ostatnie poprawki w kostiumach i fryzurach. Na scenie jakiś biedak rozpaczliwie produkuje się próbując zapełnić półgodzinną dziurę w programie, zapoznaje widzów z psem bernardynem. Pada deszcz i wieje. Dobrze, że zaopatrzyliśmy się w ciepłe ubrania. A pomyśleć, że planowany był występ w koszulkach... Co chwila wybiegam z namiotu i sprawdzam czy pod sceną stoi już moja mama, od której mam pożyczyć torbę do „Kup pan ciasto" i parasol do „Zmysłów". Mojej mamy nie ma. Zresztą prawie nikogo nie ma... Tak, to będzie występ zdecydowanie kameralny.
12.30 - Czas na nas. Wdziewamy na siebie kolorowe szmatki i niecierpliwie drepczemy pod sceną. Ściskam w ręce parasol (mama przyszła i rekwizyt zdobyłam). Z głośników płyną trzaski, a potem zapowiedź i pierwsze takty muzyki. Wybiegamy na scenę z szerokimi uśmiechami. Zespół zaczyna tańczyć układ, a ja z parasolem śmigam to tu, to tam. Oto moja wyjątkowa rola - wygłupiając się mam odwrócić uwagę publiczności od ewentualnych pomyłek tańczących (choć nic takiego nie zakładaliśmy). Przy drugim refrenie czuję, że coś jest nie tak - parasol nie chce się na nowo otworzyć. Szkoda, że nie sprawdziłam jak działa przed wyjściem na scenę... Kolejne próby otworzenia parasola nic nie dają. Przywołuję na twarz krzywy uśmiech i udaję, że wszystko jest w porządku (wiadomo - ograj to!). Schodząc ze sceny czuję dużą ulgę... Mamy może 3 min. na przebranie się. Już czas na „Kup pan ciasto". Zerkam na Tomka, który wystroił się w „babciową" chustkę - doprawdy pocieszny widok. Czuję się w tej scenie trochę głupio ale generalnie bezstresowo. Następne w kolejności „Trole" czyli chwila wytchnienia dla mnie. Przygotowuję się spokojnie do Biura Informacji Turystycznej czyli „Mężczyźni już tacy są...". Żakiecik, okulary, wskaźnik. Ech, spokój diabli biorą. Wybiegam z namiotu bez mikrofonu, ale szybko po niego wracam. Ze sporym wewnętrznym dygotem wychodzę na scenę. Peer czyli Kuba już czeka. Śpiewam więc niezrażona nawet tym, że Kuba zasypia;). A potem szybciutko z powrotem, bo na przebranie do „Kosmosu" tzn. „Wieży Trynitarskiej" mam tylko chwilę. Scena prześmieszna i nawet układ taneczny idzie mi dobrze - prawie się nie mylę. To już niemal koniec. Jeszcze tylko „Szpital wariatów" albo „Dziekanat" (ciekawe to zestawienie) w czasie którego ja już się przebieram do „Nowego dnia". Do finału podchodzimy z sercem i nawet „znosimy jaja" podczas śpiewania (co prawda przepiórcze - jak twierdził później Ksiądz Dyrektor - ale zawsze).
13.15 - Ubieramy się, pakujemy rekwizyty. Czas pójść do domu lub w inne miłe miejsce i trochę odpocząć. W końcu to niedzielne popołudnie jest :). Ja z Agnieszką idę do McDonalda na pyszną tortillę i gorącą kawę. I jest bosko...

22 września 2008 - „Peer Gynt" w ramach Lubelskiego Festiwalu Nauki
Ileż emocji przetoczyło się przeze mnie w związku z tym spektaklem - toż to był mój debiut:). Co prawda na warsztatach próby do „Peer Gynta" były prawie codziennie, ale stanąć na scenie podczas spektaklu to coś zupełnie innego. Skompletowałam kostium (arcydzieło bezguścia) i rekwizyty (w tym nieodzowną krwistoczerwoną szminkę oraz piersióweczkę) do sceny weselnej i uparcie douczałam się choreo do Finału. Włosy do Wesela spiął mi Mundek we fryzurę, której widok mną wstrząsnął, powiedzmy, że pozytywnie. Atmosfera wokół spektaklu nieco nerwowa - tyle osób wchodziło w nowe role mniejsze lub większe. Niby wszystko dopracowane, a jednak... Moje pierwsze wyjście podczas sceny weselnej - skurcz strachu, oślepienie światłem z rzutnika i wybuch śmiechu na widowni. Dałam radę. Kilkadziesiąt minut, które miałam do drugiego wyjścia spędziłam w garderobie głównie na wyczesywaniu lakieru z włosów (wrr...). Ktoś co chwila wbiegał i wybiegał, wokół latały kostiumy i peruki. Odczuwałam pewne rozdarcie - z jednej strony cieszyłam się, że gram w spektaklu, a z drugiej - bardzo chciałam zobaczyć Monię jako Matkę albo posłuchać jak Ewa śpiewa piosenkę Sprzedawcy Guzików. Ale wszystkiego mieć nie można. Drugie wyjście - czekałam z resztą zespołu za kulisami, trzymając w ręce „Dekamerona" pożyczonego z koła polonistów (miałam „czytać" gazetę ale zapomniałam jej sobie przynieść). W głowie lekki zamęt: trzymać klimat, głośno i czysto śpiewać, bo nie ma pół playbacku, nie pomylić kroków w układzie. Poszło szybko, gładko i wesoło - ani się obejrzałam jak stojąc w „wieży" szczerzyłam się do publiczności. A na deser - „Nowy dzień":). Po spektaklu zaś akcent może nie najciekawszy ale nieodłączny - sprzątać każdy może, a nawet powinien;).

23 września 2008 - premiera „Historyi 3"
To ważny dzień dla naszego teatru, a szczególnie dla Justynek i Dawida. Wyciemniona Stara Aula pełna publiczności. Wśród widzów kilkoro ITePków. Rozbrzmiewa znajoma muzyka, rozgrywa się historia jakby skądś znajoma, a jednak jakaś inna. Ciągle świeża pamięć o dużym i barwnym musicalu w którym sama grałam trochę zakłóca odbiór. Mimo to wzruszenie spektaklem jest autentyczne, zwłaszcza podczas Psalmu zbawionych. Powstało coś nowego i pięknego. Co prawda jeszcze w powijakach, jeszcze wymagające dopracowania ale niewątpliwie godne uznania:).

W tym roku w Różanymstoku, czyli ostatnia odsłona "Dziennika ITP"
8 lipca.

Jest 9 rano. Z wiatrem we włosach i zadyszką trochę nieadekwatną do mojego wieku pędzę na Dworzec PKP. Za długo się rano malowałam i teraz boję się spóźnienia na pociąg do Dąbrowy Białostockiej. Na dworcu już czeka lubelska ekipa Saruela, bo umówiliśmy się, że jedziemy razem. Przy kasie biletowej spotykam Tomka Ducina - on też jedzie. I już na samym początku podróży los nas tak dziwnie łączy - pani w kasie wydaje nasze bilety na jednym druczku więc nie wypada zrobić nic innego jak tylko trzymać się razem ;). Z powodu spóźnienia na dworzec gubię ekipę i zostajemy z Tomkiem we dwoje. Podróż nie jest bynajmniej nudna ;). W Warszawie dosiada się do nas Agnieszka Kościelecka i teraz jesteśmy już dość konkretną reprezentacją teatru ITP ;). Co za tym idzie zachowujemy się dość charakterystycznie, co budzi radość u współpasażerów ;P.
Rekolekcje.
Saruel to zawsze czas piękny i błogosławiony, ale i trudny. Trudził się więc każdy z nas na własną rękę - x. Mariusz prowadząc Teatralną Szkołę Ewangelizacji, Dawid i Marta pomagając mu w tym, Aga K. i Tomek na Szkole Nowego Życia dla Studentów, no i ja na Szkole Wzrastania. Nie zabrakło jednak i wspólnie spędzonych chwil. Pretekstem do przysiąścia razem były odwiedziny Kosy - pojawiła się, jak to ona, nagle i narobiła zamieszania, ale jak najbardziej pozytywnego :D. Z okazji jej przyjazdu Ksiądz Dyrektor zabrał ekipkę teatralną na lody i kawę ;). Okazją do integracji był także pogodny wieczór i "przedstawienia" wystawiane w jego ramach przez poszczególne szkoły(tematyka - życie Świętego Pawła). I tu ekipa teatralna błysła(w drobnych rzeczach ale zawsze ;)) : Aga grała chrześcijańską pracownicę prześladowaną przez Szawła, Tomek - Szawła, którego najciekawszym wyczynem był skok z roweru na główkę =D, Dawid był mistrzem ceremonii ścięcia Św. Pawła(ten to się zawsze urządzi - trzy roznegliżowane kobiety uwieszone na nim i karmiące go winogronami :P), a ja wróżką, którą Św. Paweł uwolnił od demona. Zaś x. Mariusz był obsługa techniczną czyli "przynieś, odnieś, pozamiataj", a podjął się tego gdyż, jak sam powiedział, serce go boli jeśli ktoś nieumiejętnie rozkręca reflektory :P. W ogóle Ksiądz Dyrektor podczas tych rekolekcji zaskoczył mnie(chyba nie tylko mnie ;)) swoją aktywnością w dyżurach kuchennych(działo się tak podobno dla tego, że Szkoła Teatralna była dość nieliczna -11 osób - a Ksiądz nie chciał zostawać sam, kiedy wszyscy inni szli na dyżur :P). X. Mariusz zaskoczył nas czymś jeszcze - spektaklem, który przygotował u siebie na szkole w niespełna dwa tygodnie z ludźmi kompletnie nieznającymi się na teatrze. Po obejrzeniu "Wierzy Babel" można było na prawdę dojść do przekonania, że jedyną rzeczą jaka nas ogranicza w teatrze jest nasz własna wyobraźnia - tak wiele można zrobić mając kawałek przestrzeni scenicznej, kilka reflektorów, krzesełka i trochę rekwizytów.
21 lipca.
Ostatnia noc rekolekcji obowiązkowo nieprzespana, śniadanie w biegu i szybkie sprzątanie. Plecak spakowany, jest w nim trochę pamiątek. Zmęczenie porekolekcyjne mocno daje się we znaki. Dobry czas dobiega końca - z każdej góry Tabor trzeba kiedyś zejść. Wsiadamy do pociągu żegnając ludzi z którymi przez dwa tygodnie robiliśmy dosłownie wszystko. W pociągu gwarzymy jeszcze o tym i o owym - głównie o przeżyciach rekolekcyjnych. ITP go home...

7 czerwca - Noc z Kulturą, "Opowieści papieskie" w Bazylice Dominikanów
Ostatnie "Opowieści..." w tym sezonie. I do tego grane w trudnych warunkach: godzina 23, bez próby, bo przed nami występował zespół za zespołem i fizycznie nie dało by rady. Tyle choć aż, że klimat był - Bazylika to wspaniałe miejsce do grania takich widowisk. Brak próby i ogólna dezintegracja sprawiły, ze spotkało nas kilka niespodzianek ;). Ja omal nie spadłam z podestu w czasie rozstawiania chóru. Myślałam, ze podest był dosunięty do samej ściany, a tu suprize - nie, była tam dość szeroka przerwa. Dzięki interwencji Ews i dość trzeźwemu umysłowi zachowałam jednak równowagę. Paulina i Dawid zatańczyli "Miłość" w zielonych kostiumach bo jakiś ksiądz zamknął pomieszczenie służące nam za garderobę i nie mieli się w co przebrać. A bis był wielka niespodzianką, bo pierwsze takty "Ciszy" zaskoczyły nas gdy schodziliśmy po ukłonach za sceny do zakrystii. Zawróciliśmy szybciutko i zaśpiewaliśmy z całego serca. Z widowni towarzyszyła nam ciepła i życzliwa obecność Kingi...

21 czerwca - Grill u Davida czyli jak kończyć sezon teatralny to hucznie ;)
Koniec sesji letniej, ostatni egzamin już zdany więc zabawić się czas. Wszem i wobec ogłoszono grill dla ITePków na działce u Davida. Trzeba tylko coś do przekąszenia kupić i jedziemy. Pakujemy się z Agnieszką do autobusu. Żadna z nas nie zna drogi, więc idziemy na żywioł. Tłuczemy się dwoma autobusami, a następnie wędrujemy przez jakąś dzicz. Na ślad miejsca w którym odbywa się impreza naprowadzają nas hałasy, które zazwyczaj towarzyszom spotkaniom teatralnej braci. Rzeczywiście, dobrze trafiłyśmy - towarzystwo licznie zgromadzone, grill rozpalony, impra trwa. Po podwórku włóczy się duży pies, który w pierwszej chwili budzi moje przerażenie, a potem to już tylko śmiech - psinka żebra o jedzenie i wszystkich obślinia ;). Ludzie gadają, grają w piłkę, jedzą. Totalny luuuz ;). Czas płynie miło. Właściwie nie wiadomo dla czego ok.19 ktoś daje hasło do zakończenia imprezy :P. Dziwne to zachowanie, bo ITePki są mistrzami w przesiadywaniu do późna ;). Zbieramy manatki i idziemy. Droga powrotna przez dzicz wydaję się być krótsza niż poprzednio. Musimy szybko znaleźć przystanek bo za chwile ma podjechać autobus. I owszem, znajdujemy, tylko nie ten, który trzeba :P. Na złamanie karku pędzimy na ten właściwy i zdążamy na czas. Uff... Autobus nadjeżdża, a my odprawiamy nasz zwykły pożegnalny rytuał - każdy stara się przytulić każdego :P. Robi się przy tym takie zamieszanie, że już nie wiadomo kto tym autobusem jedzie, a kto nie ;). W efekcie tego do mpk wsiadam tylko ja i Agnieszka, a reszta zostaje na przystanku, żeby poczekać ładnych kilkadziesiąt minut na kolejny autobus...

31 maja - "Opowieści papieskie" podczas Zjazdu Absolwentów KUL
8.00
- Wbiegam na KUL. Zaraz ma zacząć się próba. Okazuje się, że ludzie dopiero powolutku się zbierają i nie ma aż takiego nawału pracy. Idę więc do apteki po plastry, bo buty pożyczone na spektakl obtarły mi stopy do krwi. Czuje, że czeka nas dziś jakaś ekstrema...
11.00 - Teoretycznie zbliża się pora wyjścia na scenę, ale są jakieś przesunięcia. Już ubrani w kostiumy stoimy przy bocznym wejściu do Auli. Przypomina mi się jak rok temu graliśmy w podobnych okolicznościach (też podczas Zjazdu) "Historyję". Mieliśmy wtedy duże opóźnienie z powodu przesunięcia w programie i siedzieliśmy w kostiumach i makijażach kilkadziesiąŧ minut przy Auli. Ale opłaciło się - spektakl był wzruszający :).
Czas płynie, Aula powoli wypełnia się widzami. My stoimy w kulisach i ukradkiem zerkamy na widownie. Nosi nas z lekka. I oto spektakl nareszcie się rozpoczyna. idzie nam dobrze, tylko widownia jest nieco niekumata - ludzie głośno rozmawiają, wchodzą, wychodzą. Atmosfera jak na dworcu kolejowym... Mimo to jesteśmy profesjonalistami i do końca utrzymujemy poziom.
14.00 - Znosimy rekwizyty do kantorka. Krąży wieść o spotkaniu z Kingą. Mamy iść na jakąś imprezę z okazji jej urodzin. Myślę o tym ze średnim entuzjazmem bo w domu czeka na mnie stos notatek i kserówek - sesja po prostu... Ostatecznie decyduję się wyskoczyć na chwileczkę z resztą towarzystwa. Idziemy z Kinią do Archiwum, gdzie odbywa się feta urodzinowa. Wcale miłe wytchnienie po ciężkim przedpołudniu i oderwanie się od sesyjnej rzeczywistości.

22 maja, Boże Ciało - Koncert Chwały na Placu Litewskim czyli „ITePki i misy z ogniem"
Boże Ciało
Godziny popołudniowe

Jestem jeszcze na stancji. Słucham radia eR - mówią o Koncercie Chwały, ale ani słowa o tym, że ITP występuje... Czarna „pidżama" leży uprana i odprasowana, obok niej czarny podkoszulek i czarne skarpetki. Wyrównuje brzegi chusty, najpierw obcinam nitki, potem przypalam. Wypalam przy okazji dwie dziury. Na szczęście prawie ich nie widać :P. potem czas na buty - są czarne ale z białymi paskami, traktuje je więc czarnym markerem, tak, że powoli zbliżają się do ideału czerni przewidzianego na ten wieczór ;). Wrzucam manatki do torby - jestem gotowa do wyjścia.
16.40
Z okna autobusu spostrzegam wielce interesujący widok: banda ITePków, z Księdzem Dyrektorem na czele, uzbrojona w kije i obwieszona tobołkami idzie z KULu w stronę Starego Miasta. Naprawdę wyglądają jak wędrujący Hebrajczycy.
16.50
Plac Litewski. Słychać muzykę, śpiew. To Gospel Rain ma próbę przed Koncertem. Fajnie śpiewają choć w zupełnie innych klimatach niż my. ITP powoli się schodzi i zajmuje miejsca w namiocie służącym jako garderoba. Pod pomnikiem marszałka Piłsudskiego zaczyna prace salon fryzjerski Izy. Izka spina dziewczynom włosy, żeby ładnie to wszystko wyglądało(przede wszystkim ;)) i żeby sobie fryzurek nie podfajczyć od ognia z misek :P. Do świadczenia usług fryzjerskich przyłącza się Ula. Niedaleko pomnika chłopy rozpalają misy.
18.10
Zbieramy rekwizyty i idziemy zrobić próbę przestrzenną. Okazuje się, że prawie nie będzie świateł więc część naszych starań o doszlifowanie szczególików pójdzie na marne. Niektórzy są już w czarnych pidżamach. Mamy mało czasu na przejście całości więc idzie szybko, bez uwag. Teraz na prawdę musimy uważać, żeby nie pospadać z podestów - nie jest co prawda wysoko lecz trudno byłoby to ograć :P. Generalnie jakoś się wyrabiamy, tyle, że jeszcze bez ognia...
19.00
Mamy wolna godzinkę na zajęcia dowolne. Hebrajczycy idą poćwiczyć wymachiwanie kijami. Ja z Justynką Grygiel wyruszam do McDonalda. To chyba jedyny otwarty lokal w tej części miasta, bo tłumy są niesamowite. Bardzo trudno jest zarówno kupić coś, jak i skorzystać z toalety ale nasza cierpliwość zostaje nagrodzona. Wracam na Plac. Ludzie się rozgrzewają. Koncert trwa. Na scenie Full Power Spirit, Gospel Rain oraz „Chór dla Jezusa"( a może raczej „stojący dla Jezusa", bo ich udział w imprezie do tego się ogranicza, niby śpiewają, ale nie mają mikrofonów więc to ich śpiewanie w takim harmiderze to czysta sztuka dla sztuki ;)). Z co raz większą niecierpliwością czekamy na wyjście na scenę. Z nudów idę za namiot się porozciągać. Przychodzi Mundek i również ćwiczy, paląc jednocześnie papierosa(ciekawy sposób na rozgrzewkę.
20.10
Za chwilę wychodzimy po raz pierwszy. Wszyscy już w kostiumach. Ostatni retusz spiętych włosów - Mundek spryskuje fryzurki lakierem, z rozpędu dostaje się też Marcinowi K. ;). Miski z ogniem i kadzidełkami kopcą się obok namiotu.
Stworzenie
Chwytam miskę z kadzidełkiem i biegnę z resztą drużyny pod scenę. To pieruństwo nie chce się palić tzn. dymić. Trzeba dmuchać. Dmucham więc, zaciągając się tą odrobiną dymu, która się wytwarza. Ciągle mało. Nieuchronnie zbliża się chwila wyjścia na scenę. Pojawia się trochę dymu - musi wystarczyć. „Drzewo - jabłko - wąż - grzech". Wybiegamy. Nagle zdaje sobie sprawę, że ten podest jest dość wąski. Patrzę pod nogi bo boje się spaść. Już za chwilę toniemy. Szarpię się i gleba. Padam u stóp dziewczyny z Gospel Rain. Katem oka obserwuje ruch niebieskiego materiału. Materiał się unosi, możemy się sczołgac ze sceny. Chwytamy miseczki i zmykamy. Pod namiotem ksiądz wita nas słowami: „Było pięknie!".
Chrzest
Czekamy pod sceną. Gospele śpiewają coś o tym, że jesteśmy dziećmi Boga. Jakieś dzieciaczki weszły na podesty i tańczą z rączkami wyciągniętymi do góry. Mam nadzieję, że zejdą zanim my wyjdziemy na scenę. Piosenka się kończy, dzieci schodzą. Konferansjer gada, my wchodzimy. Czuje się trochę dziwnie, bo publiczność jest bardzo blisko. Zaczyna się - przychodzi Jan Chrzciciel. Paulina - ognik prowadzi nas tanecznym krokiem do chrztu. Podchodzimy z Mary do wody, przychodzi Marcin i chrzci - krople wody odbijają się od naszych rąk i pryskają na biednego Mundka. Wracamy śmigle bo idzie Jezus. I oto nadszedł kulminacyjny moment etiudy - krople wody ściekają po głowie Michała. Jest to zarazem najtrudniejszy moment dla nas bo tańczymy. W pewnej chwili zawadzam nogą o brzeg podestu i cofam się niezgrabnie. Uff, niewiele brakowało. Z ulgą zbiegamy ze sceny. Ania tak się cieszy, że układ nam się udał, że wszystkich uściskuje.
Piędziesiątnica
Mamy kilkanaście minut przerwy. Stoimy wiec przed namiotem i słuchamy pochwał Księdza Dyrektora. Tomek zdobył jakąś chustę i wykonuje z nią dzikie pląsy(gdybyśmy robili parodię „Opowieści" , to już wiemy kto będzie tańczył w „Ciszy" ;)). Po dojściu do tego która chusta jest czyja i czy każda dziewczyna ma swoją idziemy pod scenę. Mija nas ksiądz skrapiający ludzi wodą święconą. Na scenę wchodzi biskup(jego szata bardzo ładnie komponuje się z naszymi chustami ;)). Ogarnia nas lekka konsternacja. Po co ten biskup? Przemawiał będzie? Chce mieć lepszą miejscówkę? Zaczyna się zesłanie. Wszystko idzie gładko - nawet w chustę się nie zaplątuję ;). Gdy schodzimy ludzie biją brawo...
Kości
Jest już ciemno. Bierzemy materiały i idziemy do schodów. W tłumie miga mi znajoma czerwona czupryna. Paweł? Przepycham się miedzy ludźmi i szarpie Pawła za bluzę. Odwraca się zaskoczony. Teraz widzę, że jest z nim Justynka Kazek i Dawid. Witam się i szybciutko biegnę za resztą ITePków. Są przy schodach i czekają. Jeszcze nie wchodzimy. Przechodzą księża z olejami - nie ma się gdzie schować więc dostajemy po krzyżyku na czółko :P. Piosenka się kończy, tańczące dziewczyny zbiegają, my wchodzimy. Ze szmatami radzimy sobie dobrze ;). Gdy wychodzimy z grobów trochę się spóźniam więc nonszalancko odkopuje materiał żeby dojść na czas ;). Przybieram minę radosno - zdumioną jak na zmartwychwstałego trupa przystało :P. Gdy maszerujemy nie mylę kroku ani razu(dziw nad dziwy.
Manna
Do ostatniej etiudy zostało nam 5 minut. Z językami na brodzie biegniemy po rekwizyty. Ja biorę swoją misę z ogniem. Jeszcze się nie pali. Dopiero pod scena Mary zapala. Wchodzimy. Zaraz po nas wchodzi lud żydowski. Trzymam się w przyzwoitej odległości od ognia - nie chcę sobie spalić rzęs, brwi i włosów świeżo pofarbowanych na kolor wiśniowy ;). Z misa radzę sobie dzielnie, choć pod koniec ręce zaczynają mi drętwieć. Koniec, radośnie biegnę w stronę namiotów z jeszcze płonąca misą...
21.20
Nasz show już zakończony. Ksiądz Dyrektor dziękuje nam i podaje info. Za 40 minut reprezentacja ITP ma wyjść jeszcze raz na scenę podczas podziękowań, ale tak generalnie to jesteśmy już wolni. Przebieram się i pakuje kostium, czas wracać bo jutro mam zajęcia od 8... Opuszczam Plac Litewski razem z Paulą i jej boyfriendem ;).
22.00
Idę przez miasto. Czuję zmęczenie i głód, a prawy but przemaka mi w okolicach pięty, ale piękno i radość tego wieczoru jeszcze trwają. Ulice są puste, wszędzie bujna, wiosenna zieleń, latarnie świecą ciepłym blaskiem, deszcz pluszcze cicho, kojąco...

20 maja
Zaplanowany był plener z ogniami ale pada więc ćwiczymy w budynku. Najpierw Hebrajczycy z kijami(ucha, ucha, ucha!) - idzie im nieźle, po 10 powtórzeniach układu jest prawie dobrze ;). Potem przechodzimy całość i robimy ustalenia co do czwartku. Po próbie wychodzimy z jedną ognistą misą na dziedziniec. Każdy ma sobie spróbować, jak to jest nieść ogień, żeby się podczas spektaklu nie podpalić i w ogóle ;). Jest przy tym sporo emocji.

16 maja 2008 - "Opowieści papieskie" na dziedzińcu KUL
20.40 - 20.50
Sala 110. Wchodzi jakiś muzyk. Ja się przebieram. On wchodzi i niezręcznie patrzy na obecnych w sali. Same kobiety. Ale dostrzega mnie i z ulgą w głosie mówi „o, ty też jesteś facet". Ja myślę: „no, raczej...".
Będzie zimno, bo start o 21. Może założę pod bluzę jakieś dodatkowe podkoszulki. Wiatr zawieje i będzie zimno.
Metka wystaje, jak się gwałtowniej poruszę. Nie, odpuszczam. Przeżyję jakoś.
20:50
Korytarz, schody, idę na dół. Wspominam godzinę 19 kiedy była próba i Ksiądz pokrzyczał, że próba miała być o 18 i i tak jesteśmy spóźnieni. Mimo iż to retrospekcja, czuję się winny. Bo szedłem z Kuśmierzem po batona którego on podniósł z ziemi i bezczelnie odtworzył i chciał zjeść i ja w nim wzbudziłem poczucie winy i on chciał go odkupić i wrócić na miejsce. To było ważne. Dostało mi się. Ej, ale za chwilę gramy. Jestem odpowiedzialny za kilka rekwizytów i efektów. Schodzę na dół sprawdzić.
20:50-20:58
Lampki są. Sobótka. Świece są. Do finału i tak będzie czas. Co tam jeszcze?... Kurczę, pamiętam jak 3 lata temu graliśmy tu „Niebieskiego ptaka". Niebo było takie samo.
Gdzie są szmatki na prolog? Jeszcze ze 3 minuty do rozpoczęcia są, więc luz. Ale gdzie te %#@$#@ szmatki? Taa, nie ma to jak odpowiedzialność zbiorowa. W sumie jakby się postarać, to bez szmatek można to ograć. Byleby każdy trzymał klimat. Ech... hehe, zobaczy się.
20:59
Biegnę do bocznego wejścia. Becia, Dawid, ktoś jeszcze. „Gdzie szmatki?!" No, tam są. Podobno.
Biegniemy. Kilka świec oświetla prowizoryczne kulisy. Szmatek nie ma. Klimat grozy. Klimat trwa. Unosi się z każdym zdaniem. Każdym słowem.
Klimat kończy się , gdy szmatki w niespodziewany sposób odnajdują się na środku wyjścia, złożone w kostkę, jakby się nikt nie spodziewał.
Będzie błogosławieństwo. Wszyscy idą. Ale kadzidła trzeba rozpalić wcześniej. Błogosławieństwo przed spektaklem jest jak woda. Ale to ja robię kadzidła. Zostaję - i robię kadzidła.
20:59:30
Wracam do wszystkich, oni już czekają, boczne wejście od strony dziedzińca. Zawsze, kiedy idę na zwykłą próbę ITP - to wejście jest zamknięte. Głupie są te drzwi. Oj, to najmniej teraz ważne. Ksiądz mówi, kiedy mamy zacząć. A już było błogosławieństwo? Było, na górze. Cóż, szkoda.
Szybki znak krzyża. Upewniam się, że wiem co i w jakiej kolejności i że rekwizyty są na swoich miejscach. Laszek wychodzi, słychać go przez mikrofon. To znak, ruszamy. Chór prosto, choreo - w lewo.
21.00, chyba
Pojawia się muzyka. Wstęp do pierwszego kawałka. Ale puszczony od połowy. Eee, co jest? Hmm, co tu robić...
Marazm. Bezruch. Hmm, co tu robić - po raz drugi. Anka biegnie. No to - poszli! Niesiemy rozpalone kadzidła pod pomnik - kładziemy z tyłu - i idziemy. Twarze odsłonięte, pozycja neutralna, do swoich miejsc. Na wyczucie oceniam, że w tym miejscu muzyki powinniśmy kończyć recytację. Ale ledwo dochodzimy do swoich miejsc.
Stoimy.
Muzyka trwa, kończy się.
Stoimy.
Skończyła się. Jak teraz w ciszy - albo w innym podkładzie - zaczniemy recytację - będzie gitara. Jako pierwszy ruszam się. Szeleszcząc, nieświadomie, daję znak, że rozpocząłem właściwy ruch sceniczny.
Irmina rozpoczyna niespodziewanie recytację. Pospiesznie odsłaniam głowę i kontynuuję recytację, wraz z innymi. Gra się toczy, nie dbam o to co przed chwilą. Jest jasno. Kurde, co było nie tak z muzyką? Kto ją puszczał? Ech, 3 lata temu w tym samym miejscu był Niebieski ptak... I pogoda była taka sama... Dobra, nieważne. Jedziemy dalej. Kolumny - stoję - Więcek władczo macha rękoma - znak, że schodzimy.
Po prologu.
Za pomnikiem Jana Pawła i Stefana Wyszyńskiego. Urwane komentarze. Wiele wrażeń, szeptów, podniecenia. Bo muzyka nie tak. Ja milczę. Spektakl dopiero się zaczyna.
Próbuję dostać się do woreczka z kadzidłami. Beata (chyba) sypie mi na rękę trochę kadzidła. I tak będę mijał za moment cały worek, ale z uprzejmości biorę od niej garstkę. Uśmiecham się, kiwam głową. Zbliżam się do foliowego woreczka, schylam się, uzupełniając garść, po brzegi, kadzidłem. Dziś gramy na otwartej przestrzeni. Nie muszę się ograniczać. Po pięć - sześć - węgielków w każdej misie. Dziś kadzidło ma być wyczuwalne. W zamkniętych salach nie można przeginać. Ale dziś gramy na dziedzińcu. To dziś jest na to czas.
Idę. Wszystko jakby zgodnie z planem. Na środku sceny przesypuję kadzidło, odwracam się i idę na miejsce. Wszystko ok. Ewa śpiewa. Tańczymy. Sytuacja się uspokaja. Tańczymy dalej. Muzycy dają ładnie. Chór też. Całkiem spokojnie. Znów tańczymy. Ewa kończy, my wraz z nią.
Kilka, naście, może dziesiąt, minut później
Spektakl się toczy, jak ta kula rzucona ze stromej góry. Scena za sceną, sekwencja ze sekwencją. Płynność, dynamika, przywykliśmy już do tych scen.
Fajne brzmienie gitar. Cała muzyka na żywo. Ale co tam.. Frajda, bo można się bawić ogromną, otwartą przestrzenią. Tyle metrów, tyle powietrza. Tyle światła, naturalnego. My gramy, a tu naturalne światło. Nie ma ścian, można ruszać się jak kto chce.
Ścieżki, prorok, cisza... Po ciszy wszyscy schodzimy. Mundek, palacz, chwyta swoją zapalniczkę. Podajemy mu, na sobótkę, kolejne lampy, on zapala, podajemy kolejnym osobom. Każdy już ma swoją w dłoni. Dwie niebieskie zostały bez właściciela. Jak nikt się nie upomina - znaczy - każdy swoją ma.
Sobótka.
Z pełną męskości i lekkości zróżnicowanych gabarytów biegniemy przed pomnik Jana Pawła II. Klimat jest, rozglądamy się. Kończą ćwierkać ptaki z podkładu, dalej się rozglądamy. Z letargu budzi nas rozpoczęta przez Irminę recytacja. My zaczynamy swoją, doganiamy, idziemy własnym tempem.
Szlag by to trafił, znowu odnoszę wrażenie, że ludzie nie znają tekstu. ...j, będę mówił głośniej. Choreo w miarę ok, zaraz zacznie się piosenka. Wynosimy drewniane witraże. Na próbie była z tym niezła lipa... Ksiądz krzyczał. Już są na miejscach. Myślę sobie „a to Laszek się zdziwi". Było tak słabo, tak się wkurzał, a tu wszystko ślicznie.
Piosenka mija, znosimy witraże. Będzie piosenka o dzieciach. Ale najpierw wstęp. Zostawiamy witraże z tyłu, chowamy za nimi zgaszone przed dosłownie sekundą lampki, idziemy do dzieci.
Dreszcz.
Co się dzieje?
Hmm, przecież to znowu muzyka z sobótki. Ale jak już puszczona to niech leci dalej. Idzie z podkładu pierwszy wers - i zaczyna się następny utwór. Wstęp do miłości. To też nie to. Ale my już siedzimy na miejscach. Trzymamy klimat. Ja się boje, że ogólnie jest lipa, ale co mi pozostaje innego, jak robić dobrą (właściwą) minę? Irmina - dzięki Bogu - zaczyna recytować swoją partię. Pozostałe anioły dołączają. Jakoś tak nawet wyszło, że zgrały się w czasie.
Piosenka o dzieciach.
Rety, co może się jeszcze ciekawego wydarzyć w trakcie? Zawiązali oczy Mundkowi i Kornelii, jakoś wszystko się nadal toczy. Dobra mina. Kończą się dzieci. Kasia z dziecięcą lekkością kończy śpiewać. To było naprawdę ładne. Kasia zawsze wg mnie śpiewa ładnie.
Wstęp do miłości. Raz, dwa, trzy, zaczynasz - cztery. Kossewska mówiła: „ludzie, Bóg, twarz, chodzimy". Cztery takty, odwracam się, zabieram szmatkę która leży na scenie, wniesiona po dzieciach. Idziemy wszyscy na koniec. Na scenie produkuje się Paulina, być może przyszła miss studentek Lublina i współ-zwyciężczyni ostatniego turnieju tańca, z Dawidem. Tańczą.
A my przygotowujemy świece. Są gotowe. Stoimy. I ktoś rusza. Ale przecież jeszcze i refren i zwrotka, nie ma sensu tam iść. Ale ruszyli - nie ma rady - idą wszyscy.
Stoimy za pomnikiem. Publiczność niby nas nie widzi. Ale widzi. A niektórzy głupio się śmieją. Dziwnie tak, wszystko w końcu widać.
Epilog
Kończy się miłość. Tai-chi. Leżymy. Przybici do ziemi. Martwa cisza. Zimna cisza. Zimne płyty chodnikowe. Klimat. Pomnik papieża i kardynała za nami.
Dźwięki muzyki. Podnosimy się. Nawet nie pamiętam, jaki był plan. Ale na pewno idę po swoją święcę, kładę ją na białym dywaniku. Potem za ikonę, żółte świeczuszki. I w ŧłum, rozdawać je ludziom.
Wiatr. Świece gasną. Światła mało, granat nieba. Fizyczna samotność. Ale wszechobecna muzyka. Muzyka ciepła, narzucająca się. Troskliwa. Odpalam zgaszone świeczki od rozstawionych po trawniku podgrzewaczy. Mimo to niektóre gasną po drodze. Nie dbam o to. Pierwszą świecę daję Lenie. Ona się uśmiecha. Sympatycznie. Ona zawsze była sympatyczna. Rozdaję pozostałe świece, niektóre palące się - i gasnące - inne zgaszone. Wracam na miejsce.
Post epilog
Ukłony. Bis z piosenką dzieci.
Koniec, wracamy.
Sprzątamy. Donice z kadzidłami są gorące. Mam wielką frajdę, nosząc je do ubikacji i gasząc je, tlące się jeszcze, w zimnej wodzie. Syczą, jakby się broniły przed gaszeniem. Przebieram się. Potem na dół, na dziedziniec, do ludzi.
Krzysiek Michoń, który wydawał mi się zawsze sceptyczny i pohamowany w osądach, mówi, że przeżył coś, co starożytni nazywali katharsis. Myślę sobie „o, kurde".

Coś tam trzeba pomóc. W sumie, niby, pomagam. Dzwonię do Ewy. Ona już poszła. Ale chciała się spotkać wieczorem. Jeszcze tylko pójdę, pomogę ustawić krzesełka w 110 i jestem wolny. Spotykam w przejściu Księdza. „Jak poszło?" „Bardzo mi się podobało. Było pięknie. Było naprawdę pięknie".
Miło to słyszeć. Krzesełka. Zrobione. „Do zobaczenia w czwartek". Wsiadam do auta Dawida, on mnie wiezie po drodze do Ewy.

8 maja
Próba miała być w 110 ale z racji ładnej pogody idziemy na dziedziniec. Hebrajczycy mieli przyjść z kijami ale jeszcze nie wszyscy je posiadają. Ech, do następnej próby trzeba skombinować. Maryje dostają nowe chusty - fioletowe i błękitne. Chusty dobrze pracują i, co istotne, są ładne ;). Problemem trochę jest przestrzeń, a trochę to, że pozapominaliśmy układy. Adam i Ewa nie wiedzą co robić, gdy grzeszą :P. Próba traw trochę dłużej niż było zaplanowane. Zaczyna padać deszcz. Jest tylko jedna rada - skupić się, to i koniec próby szybko nadejdzie.

30 kwietnia - 4 V, Wspomnienie powarsztatowe.
W bieżącym sezonie jakoś tak sporo nam wyszło tych wyjazdów teatralno-warsztatowych - oprócz tradycyjnych, sierpniowo-wrzesniowych (Rozogi, przygotowywanie „Opowieści") i wyjazdu integracyjnego (Sokołów Podlaski, sauna i gra terenowa) - dane nam było pojechać również do Kijan... czyli uroczej wsi w powiecie łęczyńskim. Więcej w dziale warsztaty...

26 kwietnia - "Opowieści papieskie" na Jasnej Górze
Każdy spektakl stawia przed nami niespodziewane wyzwania, każdy spektakl daje nam nowe możliwości rozwoju, każdy spektakl dostarcza nam niezwykłych doświadczeń. Częstochowskie "Opowieści" niewątpliwie obfitowały w to wszystko...

Aby na miejscu mieć czas na zwiedzanie wyruszyliśmy z Lublina do Częstochowy już przed południem. I rzeczywiście dzięki temu dojechaliśmy na tyle wcześnie żeby, jak mało kiedy, nacieszyć się wyjazdem, a nie tylko przyjechać - zagrać - wyjechać. Zresztą - miejsce warte było zatrzymania się.

Gdy tylko dotarliśmy i wyładowaliśmy nasze rzeczy i rekwizyty z autobusu, poszliśmy na obiad do miejscowego baru. Było całkiem miło jeśli pominiemy fakt akompaniamentu :P. Kilkadziesiąt metrów od nas jakaś młodzież oazowa chwaliła Pana śpiewem przy gitarze. Nie to żebyśmy mieli coś przeciwko, ale klimaty były takie nie nasze... Różne pomysły przychodziły nam do głowy łącznie z posłaniem do tych dzieciaków Bartka żeby mi pokazał jak się na gitarze gra ;). Po pysznym posiłku wybraliśmy się na "obchód" Jasnej Góry.

Spacerowaliśmy przez kilka godzin podziwiając Bazylikę, Drogę Krzyżową na Wałach i wiele innych pięknych miejsc ;). Wieczorem, tuż przed Apelem snuliśmy się po Błoniach pokrzepiając się rozdawaną herbatą, bułkami i kiełbaskami ;D. Im było później tym atmosfera była bardziej niesamowita. Ale trzeba było w końcu pójść na próbę.

Aula w której graliśmy była duża i piękna tylko cokolwiek nie teatralna, min. z powodu całkowitego braku kulis. Jak uciążliwy jest brak kulis przekonaliśmy się na po próbie, na 15 min przed spektaklem gdy sala wypełniła się publicznością, a my musieliśmy się błyskawicznie przebrać. Pytanie tylko - gdzie? Nie było czasu żeby wyjść i szukać jakiejś garderoby, a na miejscu mieliśmy do dyspozycji dwa parawaniki za którymi na raz mogło się pomieścić może cztery osoby... Trzeba było podjąć wyzwanie życia i ...przebierać się na oczach publiczności :P. Ja uczyniłam to bez większych skrupułów - usiadłam na schodkach pod sceną i narzuciłam na siebie kostium ;). Jeszcze tylko musiałam pożyczyć czarne buty od którejś dziewczyny i byłabym gotowa. Marysia poratowała mnie swoimi trzewiczkami - były co prawda o dwa numery za duże ale to w końcu tylko godzina stania na podeście ;). Gdy je zakładałam przez nieuwagę zostawiłam skarpetki Mary na schodkach prowadzących na scenę i tak już zostały do końca spektaklu(zapewne niejeden widz zastanawiał się co reżyser miał ma myśli: białe skarpetki na schodach... :P ).

Spektakl szedł gładko ale późna pora zrobiła swoje - gdzieś w połowie przedstawienia zaczęłam ziewać ;D. Próbowałam się powstrzymać, skutkiem czego robiłam głupie miny(spróbujcie kiedyś ziewać z zamkniętymi ustami to przekonacie się o co mi chodzi ;) ). Szczęśliwie dobrnęliśmy do końca tego niesamowitego występu wieńcząc go bisową "Miłością", tak piękną, że trudno było się zdecydować czy słuchać śpiewających Justynki i Bartka, czy patrzeć jak Paula i David tańczą :).

Po spektaklu każdy marzył już chyba tylko o jednym - wsiąść do autokaru, wyruszyć do Lublina i w drodze trochę się przespać. Niestety w natychmiastowym spełnieniu tego pragnienia przeszkodziły nam sprawy bardzo przyziemne - kilka osób musiało koniecznie skorzystać z toalety a jedyna toaleta w okolicy była zablokowana :P. Skończyło się tym, że wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy na najbliższą stacje benzynową, gdzie wszyscy załatwili swoje potrzeby :P. Potem mogliśmy wreszcie wyruszyć do domu.
Z drogi powrotnej pamiętam niewiele, a właściwie tylko jedno - wschód słońca ok.4.30. Niebo wyglądało tak pięknie, iż stwierdziłam, że jak najbardziej było warto tej nocy nie przespać - dla tego wschodu słońca... :)

20 kwietnia - "Opowieści papieskie" w Mławie
Przez tyle miesięcy nic i nic a tu nagle tyle grania. Najpierw na Kulu, a potem już właściwie w całej Polsce...

Tej pięknej niedzieli wszyscy wierzący i praktykujący chrześcijanie z teatru ITP zerwali się skoro świt by na Eucharystię podążyć, bo wyjazd był zaplanowany na 8 rano, a nie było mowy o mszy po dojechaniu na miejsce. Trzeba przyznać z cała sprawiedliwością i satysfakcją, że spóźnienia zostały ograniczone do minimum możliwego do zniesienia;). Załadowaliśmy rekwizyty, załadowaliśmy siebie (autokar był bardzo duży, więc każdy miał dla siebie 2 miejsca, ale ludzie, jak to zwykle, integracyjne tłoczyli się;)). Tuż przed wyjazdem dowiedzieliśmy się, że nie wystąpimy w komplecie - nie mogli jechać z nami Sylwia Skowron, Aga Kościelecka, Justynka Grygiel oraz Marcin Kuśmierz. Mimo to wyruszyliśmy w radosnych nastrojach. Podróż minęła jak sen złoty (ale nie dla Kasi Leszczyszyn, szlifującej "Sobótkę", która miała za Agę zaśpiewać oraz Justynki Kowalik, która błyskawicznie przygotowywała "Ścieżki" w zastępstwie Sylwii;)), na wspólnym spożywaniu tego, co kto ze sobą zabrał i rozmowach na różne życiowe tematy, takie jak ubrania Groszka;).
Jak tylko dotarliśmy zaczęły się zwykłe rytuały przed spektaklowe-rekwizyty do teatru wnieść, witraże po poprawiać, "uprasować się", zrobić fryz i makijaż (Mundek, jak zwykle, spędził nad Archaniołami ze dwie godziny;)), coś przekąsić na szybko, rozśpiewać się, rozciągnąć się...;). Ciekawym i wartym wspomnienia szczegółem jest niewątpliwie "obwąchiwanie" Groszka. Tuż przed spektaklem Paweł w garderobie (jak zwykle wspólnej;)) przebierał się i spryskiwał dezodorantem. Jedna ze stojących w pobliżu dziewczyn zakrzyknęła: "Jak Ty ładnie pachniesz!". Pozostałe ladys rzuciły się w stronę biednego Burgunda, żeby sprawdzić wiarygodność tej informacji. Na prawdę bardzo ładnie pachniał ;). Justynka Kazek nie interweniowała ;). Moment wyjścia na scenę dopadł nas niespodziewanie. Szybciutka modlitwa i już poszli. Mimo okrojonego składu spektakl toczył się płynnie. Justynka Ko. wspaniale poradziła sobie ze "Ścieżkami", zaś Kasia L. czyściutko i z uczuciem zaśpiewała "Sobótkę" (choć jeszcze podczas próby trochę improwizowała z tekstem;)). Soprany odrobinę "żyłowały" (zwłaszcza na "Ciszy") ale ostatecznie wyszły na prostą;). Na bis śpiewaliśmy "Hioba" o czym wiedzieliśmy wszyscy oprócz... Ewy;). Na szczęście Ewa głowy nie straciła i gdy Ksiądz zapowiedział bis wkroczyła na scenę i zaśpiewała jak zwykle pięknie:).

Ogromne było moje zdumienie gdy schodząc za kulisy zobaczyłam tam Błażeja... Okazało się, że mikroport Irminy odmówił współpracy podczas spektaklu. Jarek więc wyciemnił na kilka sekund scenę (przed "Ciszą"), a Błażej w tym czasie wskoczył na scenę i schował się w kulisach. Potem poczekał na dogodną chwilę i naprawił awarię (mikroport był wyciszony...). Akustyk - komando po prostu uratowało Archanioła ;D.
Po spektaklu było, jak zwykle, sprzątanie garderoby, rozmontowywanie podestów, noszenie rekwizytów, pakowanie, a potem znacznie przyjemniejsza część popołudnia - obiadek (mniam, mniam, mniam;)). Po posiłku pozostało nam tylko zapakować się do "gadającego" autokaru i popędzić do Lublina. Droga powrotna była raczej spokojna, może dla tego, że ludzie byli już zmęczeni, a może dla tego, że Bartek nie miał ze sobą gitary... ;).

14 kwietnia, ostatni "Peer Gynt" w tym sezonie
Po tym jak na "Opowieści..." 31 marca przyszło zaledwie kilkudziesięciu widzów Ksiądz Dyrektor postawił sprawę jasno - albo zaangażujemy się maksymalnie i najbliższy spektakl rozreklamujemy i ściągniemy na niego ludzi, albo sobie odpuszczamy W ITP tkwi bojowy duch więc oczywiście wyzwanie zostało podjęte. Akcja była tak dynamiczna, że aż iskry szły. Prym wiódł Jasio - wieść gminna głosi, że rozlepił ok.150 plakatów:). Reszta ITePków też rozlepiała ale w ilościach raczej detalicznych;). Wysyłanie meili i smsów do znajomych... Siedzenie na promocji (tu znowuż Bartek mocno się produkował i bardzo zwracał uwagę na stender oklejony plakatami i na siebie, oczywiście;)). Ja siedziałam owinięta w płaszcz ze sceny więziennej z "Józefa", który miał udawać płaszcze kapłanek z "Peer Gynta" i wyglądałam jak... No właśnie. Jak kto? Były dwie opcje - Matka Boska (tak powiedział Hubi, który akurat przechodził przez hol Starego Gmachu z Kinią:)) lub wiedźma wróżąca a kuli :P. Po prostu szaleństwo promocyjne ;)
Gdy przyszedł poniedziałkowy wieczór, godzina 19, to trochę się zawiedliśmy - na widowni znowu tylko kilkadziesiąt osób... Ale przynajmniej wiedzieliśmy, że my daliśmy z siebie wszystko. Spektakl, jak to "Peer Gynt" - dziwny, śmieszny, "ubarwiony" scenami jakich nie było w scenariuszu;). Na początku co prawda nie oglądałam zbyt uważnie, bo za mną siedziała Kinia z dziwnie rozgadanym jak na ten moment Hubim, ale potem byłam już bardzo czujna i wszystko doskonale obczajałam - siedziałam w końcu w pierwszym rzędzie;). Podczas "Kosmosu" miałam dziwne wrażenie jakby każdy chłopak tańczył swój własny układ (choć właściwie nie znam tego spektaklu tak dokładnie - może tak miało być?;)). Peer dostał dość mocno po twarzy od Pasterek, ale podobno mu się to podobało;). Generalnie rzecz biorąc nie był to najgorszy "Peer Gynt" w tym roku (a coś o tym wiem, bo prawie wszystkie widziałam;)), widzowie wyszli zadowoleni, a ja to nawet z łezką w oku, bo kto wie, kiedy znowu będę ten spektakl oglądać...

5 kwietnia, "Peer Gynt" na Dniach Drzwi Otwartych KUL.
Teatr ITP tradycyjnie już występuje przy takich okazjach jak Drzwi Otwarte. Tym razem, mimo, że spektakl nie był ogłaszany, publiczność zgromadziła się dość licznie (może dla tego, że przedstawienie było za darmo:) Widzowie owi jednak nie co niekumaci byli - nawet na trolach niewiele osób się śmiało (choć aż niektórych aktorów ta oziębłość zmobilizowała do większego zaangażowania na scenie). Moje wrażenia po spektaklu były jak najbardziej pozytywne (Solveiga jak zwykle doprowadzała mnie do łez...) Z radością zauważyłam, że osoby, które weszły do spektaklu trzymały tak samo dobry poziom jak Ci, którzy grają w "Peer Gyncie" od początku. Ale muszę przyznać, że jednym z najciekawszych punktów programu tamtego popołudnia był, bynajmniej nie żaden z aktorów, nie żadna piosenka, a Artur, nasz fan, który po przedstawieniu uwijał się za kulisami z zeszytem i zbierał autografy ITePków ;).

2 kwietnia, "Opowieści papieskie" w Nowym Sączu.
Po "rozgrzewce", jaką były "Opowieści..." zagrane 31 marca na KUL-u pojechaliśmy ze spektaklem "w świat", a dokładnie w stronę pięknych, polskich gór, do Nowego Sącza. O 8 rano władowaliśmy się do autokaru, całkiem przyzwoitego, i czekaliśmy... A gdy już doczekaliśmy się, to zabraliśmy spóźnialskich i pojechaliśmy. Podróż była długa, a atmosfera radosna. Rozmowy, śmiechy, robienie zdjęć. Gdy dojechaliśmy (chyba z pół godziny po samym Nowym Sączu błądziliśmy ;)) to już czekał na nas miły ksiądz, który zaprowadził ITePowy ludek na obiadek (pyszności prawdziwe! aż chciało się zanucić "Będzie uczta, będzie bal...";)). A potem, z cokolwiek ciężkimi żołądkami, pobiegliśmy na próbę. Miejsce w którym graliśmy, Bazylika Św. Małgorzaty, było piękne. I cóż z tego, że próba się odbyła... Gdy po rozśpiewce, przebraniu się i zrobieniu makijaży wróciliśmy do kościoła, okazało się, że jest on tak nabity ludźmi, że sporo wcześniejszych ustaleń przestrzennych "wzięło w łeb"... Publiczność rozsiadła się prawie na scenie, a kilka osób to nawet weszło do prezbiterium, w którym graliśmy. Tak bliski kontakt z publicznością zazwyczaj nie robi nam dobrze, ale tym razem chyba nas zmobilizował ;). Atmosfera miejsca i dnia podziałały i spektakl był udany oraz wzruszający. Szczególnie wyraziście rozbrzmiewała "Umieranka" (którą zresztą także na bis zaśpiewaliśmy). A na koniec, uwędzeni w kadzidle i ze zdartymi gardłami, zaśpiewaliśmy "Barkę" (Ksiądz Dyrektor rozpływał się chyba z tydzień nad tą pieśnią, podobała mu się ona bardziej, niż sam spektakl:) .Zaś po spektaklu było jeszcze pstrykanie zdjęć i herbatka z ciachami dostarczonymi przez naszych "wielbicieli";). W drodze powrotnej nadal konsumowaliśmy słodycze, które dostaliśmy po występie (przypuszczam, że czekoladki mogły być czymś podfaszerowane, bo ludzie szaleli, a Księdzu, nie wiadomo dla czego, wypadła z rąk bombonierka, tak, że czekoladki się rozsypały się po całym autobusie:). Na długo zapamiętamy pana spotkanego około 1 w nocy na stacji benzynowej gdzieś na trasie -"Wy to jakaś oaza jesteście czy wycieczka turystyczna?";). Pan ów usilnie starał się czegoś więcej o nas dowiedzieć (tacy intrygujący mu się wydaliśmy:) i proponował zwiedzanie zamku w Baranowie;). Do Lublina dotarliśmy o 3 w nocy nieludzko zmęczenia, ale z radością w sercach.

31 marca, 'Opowieści papieskie' na KUL-u.
Próby próbami, nagrania nagraniami a my w teatrze jesteśmy po to żeby grać. W ów pamiętny poniedziałek, po pięciomiesięcznej przerwie zagraliśmy „Opowieści papieskie". Przygotowania były jak zwykle potężne - zmiany personalne na linii chór-choreo, nowe archanioły, 'wyszlifowani' wokaliści i nowa forma zaangażowania Księdza w spektakl - ten głos w pierwszym tekście... ;). Patrząc z góry, od podestu na którym stał chór spektakl był naprawdę dobry. Ci na dole mieli podobno nieco odmienne wrażenia;). I nic to (przynajmniej od strony artystycznej), że publiczność była niezbyt licznie zgromadzona. My daliśmy z siebie wszystko. A już ukoronowaniem spektaklu była bisowa 'Sobótka', niezawodna jeśli chodzi o wzruszanie publiczności i nas samych ;).

29-30 marca. Nagrania wokali i tekstów z "Opowieści papieskich".
Lubię z ITePkami spędzać weekendy, nawet jeśli oznacza to nagrania ;).A nagrania jakie są to każdy wie-długie godziny spędzone w ciasnym, dusznym studio i ciągle repeat i repeat .Tyle prób wokalnych za nami. I już było fajnie, i już było dobrze, piosenki brzmiały prawie, tak jak brzmieć powinny ;). A w studio się okazało, że jest nie do końca OK (nawet prościutka "Sobótka" trochę opornie szła). I Matka Polka musiała różne wizualizacje wokalne nam tworzyć (jak zwykle, tylko trochę intensywniej ;)), aby śpiewanie trochę lotniej szło. Była więc "cofka z Małysza" i "tańczący Pudzian" i "owulacja wokalna" i "erekcja wokalna" ;). Jakieś "płody" w końcu z tego wyszły ;). Jarek okazywał nam cierpliwość wprost fenomenalną (chwała Mu za to! ;)). No i my włożyliśmy sporo pracy w te nagrania - ze studio nie wychodziliśmy a wyczołgiwaliśmy się ;). Po prostu "Biada!";). Cóż po tym czasie nam pozostało? Satysfakcja - bo jednak całkiem niezły materiał "Opowieści..." nagraliśmy (a reszty Jarek dokona ;)) oraz integracja - długotrwałe stłoczenie na tak małych przestrzeniach po prostu musi owocować integracją teatralną ;).Bo ITP to jedna, wielka, trochę dziwna ale fajna rodzina ;).

Integracyjno-teatralne warsztaty ITP w Sokołowie Podlaskim (14-17 II).
Nie ma to jak warsztaty. Wie to każdy ITePek, który choć raz warsztaty przeżył. Więc znowu pojechaliśmy. Te warsztaty były co prawda zimowe (zazwyczaj są letnie), ale wszystko inne było jak zwykle-ekstremalne.

Zjawiliśmy się w Sokołowie w czwartek przed południem. I od razu zaczęliśmy się integrować przy przemeblowywaniu klas szkolnych w których mieliśmy spać (dzięki uprzejmości księdza "Gawrona" mogliśmy mieszkać w szkole salezjańskiej) i noszeniu materacy (to tak zamiast rozciągania;)). A potem był "martwy pies" czyli zapiekanka z makaronu i kiełbasy przygotowana przez naprędce zmontowaną grupę obiadową. W międzyczasie poznaliśmy plany Księdza Dyrektora wobec nas na najbliższe dni. Dowiedzieliśmy się, że ksiądz z Zarządem ITP zaplanował integrację przez rywalizację tzn. turniej piłkarzyków, grę terenową oraz konkurs kulinarny. No i oczywiście "mini theatre show" ;). Szybko zabraliśmy się do realizowania programu warsztatów czyli do integrowania się. Jeszcze tego samego wieczoru oglądaliśmy wspólnie nagrania etiudy "Przygotujcie drogę Panu!", "Opowieści papieskich" i "Józefa". Zabawy było co nie miara (ach, jak ten Kazek w "Józefie" dawał czadu). Następnego dnia, zaraz po rozciąganiu (dla co niektórych dość bolesnym) ruszyliśmy z konkursem terenowym.

Po tych szalonych zmaganiach spożyliśmy, z wielką przyjemnością, pyszny, dwudaniowy obiadek(rzadkie to wydarzenie w życiu studenta ;)).Zaś wieczorem troszkę "posiedzieliśmy" wspólnie w kaplicy, uwielbiając Pana modlitwą i śpiewem(klimaty jakże dobrze znane z Saruela...). A sobota...To był bardzo intensywnie przeżyty dzień. Powoli kończyły się rozgrywki piłkarzyków: Aga W. z Księdzem Dyrektorem oraz Paulina z Tomkiem D. szli przez turniej jak burza, w wyniku czego spotkali się w finale. Wygrała-podobno bez ściemy-drużyna Księdza, zaś ostatnie miejsce, także wyróżnione, zajęły Aga K. i Kasia.

ITePki, w ramach nielicznych ćwiczeń teatralnych, odwiedziły "bezludną wyspę". Nikt nie wiedział o co chodzi, ale zabawa była wcale niezła(choć aż gdyby ktoś obserwował nas z boku, to wyszlibyśmy na bandę czubków  Dla zregenerowania sił spałaszowaliśmy na obiad makaron z sosem (pyszności, niech żałują Ci, którzy się nie załapali.
A po południu był czas na przygotowanie frykasów na kolację oraz na ostatnie poprawki w etiudach. Krążyliśmy więc między kuchnią a zacisznymi miejscami, gdzie można było zrobić ostatnie próby. I oto nadszedł wieczór, który był punktem kulminacyjnym naszych warsztatów. Najpierw była kolacja, poprzedzona popisami wokalno-teatralnymi mającymi zareklamować przyrządzone potrawy. Wystąpiły: parówki francuskie(z winem, które zapewne dość znacznie podbiło ilość głosów oddanych na tę potrawę ;)),sałatka chińska, koreczki(nie wiadomo czemu wszyscy zajadali je z apetytem, ale nikt na nie nie zagłosował. może to przez te karteczki... ;)),słodka, zaczarowana chatka oraz specjalnie przyrządzone banany(można je było zjeść tylko językiem zwiniętym w rurkę, lub, w ostateczności, łyżeczką :P).Plebiscyt na najoryginalniej i najsmaczniej przyrządzoną i zaprezentowaną potrawę wygrały paróweczki, dzieło Bartka D., Justynki S., Kasi, Michała i Radka (czy to nie dziwny zbieg okoliczności, że grupa owa była dość sfrancuszczona? ;)). I w końcu przyszedł czas na etiudy. O tym, co się działo podczas "mini theatre show" można by napisać kilka książek. Ja napiszę tylko, że poziom był wysoki nie tylko z racji interpretowanych tekstów (Brandstaetter, Bułhakow, Dostojewski, Mrożek, Szekspir, Witkacy...). Choć było też i zabawnie ("Czerwony kapturek", „Krwawy Makbet" :D).

Tego wieczoru tryumfy świecił Mundek - nie tylko etiuda jego i Justynki Kowalik została uznana przez widzów za najlepszą(niezapomniany "Henryk II"),ale także został wybrany osobowością teatru ITP czyli laureatem Złotego Lacha 2007(myślę, że zasłużenie ;)).Ci, którym wrażeń ciągle było za mało, nawet po takim wieczorze, poszli jeszcze pograć w siatkówkę i powygrzewać się w saunie, tak aby wykorzystać czas tych warsztatów do końca. Rozmowy i inne taki trwały prawie przez całą noc. W niedzielę rano, po sprawnie odprawionej Eucharystii, zabraliśmy się na naszym ostatnim wspólnym posiłku("Jedzcie jak najwięcej, żeby nic nie zostało! ;)).A potem to już tylko sprzątanko, odniesienie materaców(to tylko tak niewinnie brzmi ) i do domu! Żegnaliśmy Sokołów Podlaski z rozrzewnieniem. Zabieraliśmy ze sobą tyle pięknych wspomnień(i torby pełne niezjedzonych serków i konserw :P). Jedyny, bezcenny czas warsztatów był już za nami...

Styczeń 2008. Nowy Rok - Idzie nowe?
Już od jakiegoś czasu odzywały się głosy, jakoby ITP potrzebowało reformy. Dlaczego to każdy wie. Głównym postulatem było utworzenie stowarzyszenia (rozmowy na ten temat trwały niemal 2 lata),a także większe zaangażowanie aktorów w różne dziedziny życia Teatru ITP.W odpowiedzi na potrzebę zmian. Wyrażaną zwłaszcza przez Księdza Dyrektora, odbyły się dwie dyskusje dotyczące przyszłości ITP. Każdy ITePek miał szansę wypowiedzenia swojego zdania na temat zmian w teatrze. Rozważaliśmy co było dobrego w naszej działalności, a co wymagałoby zmian, by nam się lepiej ze sobą pracowało. Mimo pewnych różnic zdań doszliśmy zgodnie do jednego wniosku-ITP powinno istnieć, bo to piękne dzieło, potrzebne nam, jako aktorom, ale także ludziom, którzy przychodzą na nasze spektakle. A jakie będą owoce reform? To się z czasem okaże. Bądźmy dobrej myśli ;).